jesień rok temu.
czyli dokładnie jeden z ostatnich momentów, kiedy wszystko było takie radosne, kolorowe
i w miarę beztroskie. Budząc się rano miałeś nadzieję, że to z pewnością będzie dobry dzień.
Jeden z tych, które się później długo wspomina. I jeden z tych,
kiedy nie trzeba było wciskać się w ciasno zapisane terminarze, żeby się z kimś spotkać,
bo wystarczył jeden telefon i (w porywach) pół godziny.
i chuj.
znów tu jestem. Kolejny raz zaczynam od początku.
Przyznam, że nawet się zastanawiałam, co by tu naskrobać,
żeby od razu na przywitanie "po latach" nie dojebać super-hiper-ultra-zaje-kurwa-biście-turbo deprechą, no ale cóż...
Pójdę na łatwiznę i zrzucę winę na jesień, bo czemu by nie ?
Coraz częściej łapię się na tym, że wracam do przeszłości z jakąś nadzieją,
że może tym razem uda mi się tam zostać, cofnąć jeszcze raz do pewnych chwil,
pewne sprawy rozwiązać inaczej. To jest tak, jakbyś miał nadzieję obudzić się o poranku dziesięć lat wstecz
i stwierdzić, że na szczęście to wszystko było tylko snem. Po czym wygrzebać się z łóżka, iść do drugiego pokoju,
włączyć telewizję i siadając na dywanie podziękować w głębi serca za to, że nie przespałeś tej co sobotniej
tradycji oglądania bajek, na które to z niecierpliwością czekałeś cały tydzień.
Gdybyś wtedy wiedział, co będzie Cię czekać za te dziesięć lat - nie spieszyłoby Ci się tak do tej całej dorosłości
i nie pchałbyś się do niej tak szybko, bo ona wcale nie jest taka fajna, jak Ci się wydawało.
Prawda ?