Marzy mi się ucieczka. A raczej coś w rodzaju zwykłego wyjazdu. Samochodem, daleko. Gdziekolwiek bo w sumie to wszędzie. Trip. Chociażby na miesiąc. Wziąć co trzeba, ale nie za dużo i nie za mało. Pojechać przed siebie, ale nie samotnie, to zbyt oczywiste. Z Tobą. Wynajmować codziennie nocleg na jedną noc, zawsze w innym miejscu. Prześpać, albo przepieprzyć. Rano wyruszyć znowu, nie zawracać i nie patrzeć za siebie. Jechać szybko i daleko, przeklinając na gorące promienie słoneczne przebijające się przez szyby, paląc papierosy, rozmawiając o niczym, o miłości, o wolności, o sobie i nas. Zatrzymywać się w przydrożnych restauracjach na obiad i deser. Zatrzymywać się w szczególnie urokliwych miejscach, aby móc je spokojnie podziwiać. Robić postoje na pustkowie, kochać się na tylnim siedzeniu. Nie martwić się, nie bać, nie myśleć o rzeczach tak mało istotnych. Być ze sobą, trzymać się za ręce, kraść spojrzenia i pocałunki.
Tak mi się marzy.
Byłoby co najmniej cudownie.
Poczekam, może kiedyś(?).
W międzyczasie postaram się żyć, jakkolwiek.
Kocham Cię, najmocniej.
Dzięki Tobie czuję się szczęśliwy.
Bądź już zawsze, proszę.