rozpuszczę w herbacie dziesiątki najróżniejszyc trucizn, by potem niezdarnie, acz z premedytacją, zalać nią album z fotografiami dokumentującymi upływ fikcyjnego czasu. trzymając zawieszoną na jednym palcu filiżankę, spojrzę na rozmyty tusz pod każdym wspomnieniem.
och, toż to wszystko prawda!
podczas każdej z chwil, gdy którykolwiek z towarzyszących mi fotografów próbował unieruchomić czas, tworząc wieczną pamiątkę, patrzyłam na fruwające finezyjnie gołębie
wodziłam wzrokiem po balkonach kamienic
spoglądałam na witryny sklepów i kawiarni
śledziłam uciekających tramwajem mieszkańców miasta
i tor lotu ich zerwanych przez wiatr kapeluszy.
wsłuchiwałam się w dźwięk klaksonów przejeżdżających samochodów
podsłuchiwałam zaś stłumionych rozmów masy
delektowałam odgłosem muzyki wychodzącej z mieszkań,
a szczególnie sopranowymi pieśniami.
nawoływałam znajome twarze, by zbliżyły się do mnie
śmiałam się z żartów i zaobserwowanych sytuacji.
jednocześnie pamiętałam i zapominałam o całym świecie, nie zdając sobie sprawy z powtarzalności ujęć. i teraz, na zżółkniętych, wilgotnych kartkach przebijają się identyczne fotografie.
chyba nie potrafię się ich wyrzec, nie potrafię zachować się inaczej. choć niegdyś znikną gołębie, balkony, sklepy i kawiarnie, tramwaje, kapelusze, głosy i znajome twarze, choć zostaną zastąpione setką innych elementów, nadal będę odczuwać je tak samo.
wiecznie uciekając od spojrzenia w obiektyw.