minęło już naprawdę sporo czasu odkąd ostatni raz dodałam tu notkę traktującą o codzienności, pomijając oczywiście cykl wspomnień, który stanowi zupelnie inną kategorię. trzy lata temu po raz pierwszy opisałam tu swój wyjazd nad morze, swój powrót do miejsca, które jest dla mnie swego rodzaju Idyllą. miejsca, w którym za jedną rękę trzymam rzeczywistość, a za drugą fikcję, gdzie nie czuję najmniejszego szarpnięcia z jakiejkolwiek ze stron. postanowiłam zrobić tak raz jeszcze, stworzyć moją kolejną małą tradycję o korzeniach tak płytkich, że lepiej nie przyznawać się przed wiatrem.
żałuję, że w poprzednie wakacje nie zebrałam się w sobie na tyle, by uwiecznić tu te kilka dni, by móc do nich wrócić w każdej chwili i czytając porozrzucane hasła, odtworzyć ich obraz bez najmniejszego problemu. w tym roku nie pozwolę sobie na to i z uśmiechem zapiszę urywki wspomnień wraz z frazami, które rzucone ot tak, wcale nie są zabawne, o!
dzień I - piątek: kręcenie się na rondzie, przenoszenie z Roksaną wszystkich bagaży do pokoju, fibroczki, obiad w Przystani Rybackiej, "ej, bo ty chciałaś tę pierś z kurczaka w sosie kurkowym, a wzięłaś tę grillowaną z pieczarkami" x23, frappe z Rubiconu i Lech Diesel, Śpioch w Polo Markecie, spontaniczny spacer do Śliwina, sesja zdjęciowa z kwiatami we włosach, bardzo złe buty, grill z szalonymi znajomymi Pauliny
dzień II - sobota: skręcona kostka Pauliny, śniadanie dla pięciu osób, "a na początku..! na początku..!", człowiek w samych slipkach w Batmana wchodzący bez pukania do naszego pokoju, spacer po Rewalu, targ książki i tomik poezji młodopolskiej, meduzy, droga na boso do Trzęsacza, "dobranoc" o 15:34, łzawiące oczy, festiwal Indii, papadam, którego teraz nie porwał wiatr, druga sesja na drodze do Śliwina, Mitsui i kąpiel w morzu o 23
dzień III - niedziela: masowe robienie tostów, kolejny spacer po Rewalu, drugi targ książki i opowieści o piratach, Aleja Róż i bubble tea, nieznane zakamarki miasta, obiad w trójkę w Przystani Rybackiej, spalony nieznany człowiek siedzący na naszej kanapie, Somersby o smaku kwiatu białego bzu otwierane o drzewo, Trzęsacz, słynna rewalska kolejka po kebaba, "dziewiętnaście proszę!", Sabat i drink z winem musującym, 30 sekund na parkiecie w Robinsonie, dobijanie się do pensjonatu i gra w karty w środku nocy - w końcu!
dzień IV - poniedziałek: włochaty pies największą miłością Roksany, wypisywanie pocztówek na dworcu, kolej wąskotorowa, Pogorzelica i przedwczorajszy pan sprzedawca, sorbet poziomkowy, który wcale nie był sorbetem, Niechorze i jego zakamarki, dom obrośnięty bluszczem, druga Przystań Rybacka, kolejny targ książki i tomik poezji, który zdecydowanie jest warty złotówkę, cydr truskawkowy o smaku Picolo, kino 7D, salon gier, Trzęsacz po raz trzeci, najlepsza pizza życia, torby plażowe, "ja nie znam piosenek Sylwii Grzeszczak, przecież wcale jej nie słucham! .. zrób co się da, co tylko się da, niech nasza bajka trwa, chcę jak księżniczka z księciem mknąć po niebieee ~ ~ ~", wypisywanie pocztówek do 1:24
dzień V - wtorek: espresso z kostkami lodu i kurtoszkołacze, które wcale nie są kutroszkołaczami, jeszcze dalsze i jeszcze bardziej nieznane nam zakamarki na obrzeżach Rewala, miejska gazetka obozu dziennikarskiego, plaża o piętnastej, fale i demony, "jestem krzesłem", obiad w Sabacie i cholernie duża porcja kurczaka, pan śmierć, ostatni grill, sałatka z surimi, skoki w zwolnionym tempie na trampolinie i nocne czytanie książek
dzień VI - środa: leniwe pakowanie się, my-chiato z różą, poszukiwania stroju kąpielowego, selfie z panem śmiercią, "niuniuś", salon gier, lewe dwójki i taniec na DDR, zakupy w Croppie, dwie identyczne sukienki, nie wiem, co było nie tak, ale zmieściłam się w rozmiar S, spacer w deszczu, nieudany wyjazd do Pobierowa, obiad w Gospodzie, brak książek, a liczyłam na to, że co rok będę czytać kolejny rozdział, bieg boso po trawie i powrót do domu
w międzyczasie nauczyłam się chyba tekstów wszystkich piosenek puszczanych w EskaTV. nie mogę powiedzieć, by było to specjalne osiągnięcie, zwłaszcza, że emitowanych jest tam ich może z dziesięć.. swoją drogą zadziwia mnie fakt, jak chociażby te trzy lata temu, miałyśmy z kuzynką na tyle czasu, by swobodnie pisać sesje czy też tworzyć kolejne artykukły do naszego hermetycznego magazynu. z roku na rok brakuje nam go coraz bardziej - nie starcza nam chwil nawet na realizowanie naszych planów!
ciężko jest wyrwać się z rutyny, która w końcu ma w sobie coś sentymentalnego.
teraz tylko pozostaje połączyć ją z chęcią przeżycia czegoś nowego. och, i jeszcze z kawą z syropem o smaku ogórka!