Pół nocy nie mogłam spać, bo jak na złość oczywiście musiał zacząć boleć mnie ząb. Na dodatek przed początkiem nowego tygodnia, po prostu wymarzony poniedziałek. I wymarzona noc.
Ale w sumie może to będzie głupie co napiszę, ale dzięki temu, że zaczął boleć mnie ten ząb... To zdałam sobie sprawę z tego, że chyba to prawda, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. To przysłowie jak najbardziej sprawdza się w najmniej oczekiwanych sytuacjach. I u mnie też taka sytuacja miała miejsce, wczoraj, praktycznie na sam koniec dnia, kiedy już nie mogłam wytrzymać z bólu, bo niestety, ale ból okazał się silniejszy a z bólem zęba jest się na przegranej pozycji. Znajomy z którym wczoraj jeździłam po mieście od razu, bez wahania zaproponował mi pomoc, nawet zawiózł mnie pod pogotowie dentystyczne. Ale na szczęście było zamknięte, bo bym chyba zemdlała zanim bym tam poszła. Na szczęście w aucie nie zabrakło tabletek przeciwbólowych i jakoś przetrwałam - nie wiem jeszcze do końca jakim cudem... ten jakże piękny, niedzielny wieczór.
Chodzi mi tutaj o samo podejście do sprawy, w takich sytuacjach najlepiej można poznać człowieka, można poznać jego podejście co do drugiej osoby. I tak właściwie od wczoraj jedna rzecz nie daje mi spokoju i zarazem strasznie zaczęła mnie nurtować... A mianowicie to, że nie znamy się zbyt dobrze, właściwie kompletnie w ogóle się nie znamy. Poznaliśmy się kiedyś zupełnie przypadkiem przez znajomych i był taki okres czasu, kiedy kontakt Nam się urwał... Ale wychodzę z założenia, że wszystko w życiu jest do nadrobienia więc i my idąc tą tezą - również ten kontakt mamy szansę odnowić. Co prawda - niekoniecznie to są dobre początki tej znajomości, ale liczy się człowiek a nie historia, która tak na prawdę miała miejsce wcześniej. Z resztą w żadnym stopniu mnie ona nie dotyczy. Wracając... Bardzo mi zaimponowało to, że mimo tego, że nie mamy przyjacielskich relacji, właściwie to dopiero wszystko jest "w toku" to ta druga strona martwi się, wspiera i pomaga jak tylko może. To się ceni najbardziej i takich sytuacji nigdy się nie zapomina. Czasem taki zupełnie obcy dla nas człowiek poświęca nam znacznie więcej uwagi, niż nasz serdeczny przyjaciel... A gdy nie ma wśród nas naszych przyjaciół - to taki znajomy jest wprost nieoceniony. I nie skłamie pisząc, że jest lekiem na całe zło. Dosłownie. I czasem właściwie to wychodzę z założenia, że życie jest dziwne. Są takie momenty, że nie mamy w ogóle pojęcia kogo Nam życie postawi na swojej drodze i jak często życie zaskakuje. A szczególnie są to osoby o których wcześniej nawet nigdy nie myśleliśmy... Wiedzieliśmy, że gdzieś tam byli, że gdzieś tam sobie żyją ale nigdy nie patrzyliśmy na nie w takich kategoriach. A tu nagle przychodzi ten niespodziewany czas i tak na prawdę zmieniamy całkowicie punkt widzenia. I tak właśnie jest w tym momencie u mnie.
Wczoraj wybraliśmy się na przejeżdzkę nad jezioro. W zasadzie nie planowałam tego popołudnia w ten sposób, ale takie spontaniczne sytuacje są najlepsze. Postanowiłam pojechać, oderwać się i może złapać więcej motywacji i może poniekąd dystansu do tego wszystkiego. W tym mieście jest strasznie ciężko o jakąś wenę, a w moim przypadku - jest póki co jej brak, zwłaszcza tej weny do pisania, której tak potrzebuję. Ale mimo wszystko jestem dobrej myśli, no bo po co być złej?
Po drodze pojechaliśmy jeszcze po mohito, i w drogę, przed siebie. Pogoda dopisywała, świeciło Słońce, w sam raz warunki adekwatne do wypadu za miasto. Aż żal było siedzieć w takie popołudnie w domu. I zastanawiać się... No właśnie. Zgodziłam się na ten wyjazd również z założenia, że nie ma sensu ciągle analizować czegoś, czego może w ogóle nie być, albo nie było...Albo może jeszcze będzie. W zasadzie jak tak rozmawialiśmy w drodze o wszystkim i o niczym, to zdałam sobie sprawę z tego jak ważna jest w każdej relacji obecność. Bez niej nic nie ma prawa przetrwać, choćby dwie osoby tak bardzo tego by chciały... Przecież życie zsyła na nas różne sytuacje i codziennie dzieje się coś nowego, coś innego... I, gdy nie ma tej drugiej osoby blisko, która nie może być z Nami w tych trudnych chwilach, która nie może nam pomóc, oprócz oczywiście rozmowy przez telefon albo internet... To nie jest to samo co zwykła obecność drugiego człowieka. Wtedy niestety przeżywamy te wszystkie chwile sami ze sobą, bez tej drugiej osoby... Która nie wie, co czujemy, nie może nas wtedy przytulić...
Zdałam sobie z tego sprawę, że nie można opierać znajomości tylko i wyłącznie na spotkaniach co jakiś czas i na rozmowach przez internet... Przecież w życiu ani my ani ta druga strona nie będziemy w stanie zrobić nic, co albo pomoże, albo zaszkodzi... Bo ciągle będziemy przecież daleko. I tą są dwa oddzielne życia. Jedno tutaj, a drugie tam.
A jak jeszcze czeka się na jakiś sygnał, na wiadomość, nie mając w ogóle świadomości co dzieje się u tej drugiej strony... Nie wiem nadal czy warto w ogóle coś takiego zaczynać. Nie wiem czy warto jest ranić się z pełną świadomością sytuacji. No bo przecież niby wszystko wydaje się proste. Odległość = koniec/brak sensu/brak czegokolwiek... A przede wszystkim to brak obecności. I właśnie jak tak wczoraj jechałam, miałam dużo czasu na to, żeby sobie pomyśleć o tym na spokojnie. I z jednej strony nie wiem, ciężko mi to tak po prostu przekreślić tylko i wyłącznie na tą odległość, a z drugiej strony... Chciałabym, żeby pojawił się jakiś rozwój sytuacji. Mam mętlik. Już sama nie wiem tak na prawdę co powinnam z tym zrobić, ale wierzę, że czas to najlepszy doradca i ufam temu, że życie samo pokaże co powinnam wybrać. No bo przecież wszystko się może zdarzyć. Tak na prawdę każdego dnia coś się dzieje i tylko od nas zależy czy damy sobie szansę czy też nie.
Z resztą związki na odległość nigdy się nie udają. Nie można zbudować przecież solidnych fundamentów na odległość, nie ma takiej możliwości. Ale z drugiej strony... To ile właściwie można czekać, skoro to co najpiękniejsze przytrafia się Nam właśnie teraz? Mamy z tego tak po prostu zrezygnować wierząc stereotypom? Pojęcia nie mam, ale wierzę, że za niedługi czas wszystko zdąży się wyklarować. Póki co potrzebuję chyba dystansu do tego wszystkiego... Chociaż ciężko, jeśli ktoś miesza nam w głowie i wcale się z tym nie kryje. A potem przychodzi weekend i jest zero kontaktu. Co myśleć? Przecież ma swoje życie tak jak ja i właściwie nikt nikomu nic nie obiecywał, więc nie ma obowiązku spowiadać mi się z tego co robi. Ja też nie.
Ale mimo wszystko przychodzi taka chwila w tym wszystkim, że się czeka na tą wiadomość, nawet na uśmiech, ale się czeka... I to czasami staje się silniejsze od nas samych, zwłaszcza, gdy mamy już jakieś namiastki przeświadczenia, że to może być właśnie to... Ale to nigdy nie zastąpi spotkania, wyjechania gdzieś, nie zastąpi nam rozmowy, uśmiechu, wsparcia, a czasem nawet nie zastąpi nam ramienia do wypłakania się. Bo to jest niemożliwe. Już nie mówię tutaj o tym, że nie zastąpi nam świadomości, że właśnie na tą osobę możemy liczyć w trudnych sytuacjach, w sytuacjach, kiedy już sami nie wiemy co robić... Przecież ta druga strona nie przyjedzie do nas w przeciągu 10 albo 15 minut. No bo jak? Nie ma takiej możliwości. Dlatego mam przed sobą bardzo trudny dylemat, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że mętlik w mojej głowie przypomina tornado.
Ale każdy dzień, każde spotkanie, każdy wyjazd pokazuje mi jak wiele człowiek traci, przebywając daleko... I to nigdy nie zastąpi bliskości drugiego człowieka w naszym życiu. Przecież nie da się opisać swojego życia na spotkaniach, które odbywają się raz na jakiś czas... Tamta druga strona przecież tego wszystkiego nie jest w stanie nadrobić. Bo to nie są wtedy już te same emocje, które towarzyszyły nam akurat w danej chwili. Czasem nawet już nie mówimy o pewnych sytuacjach, bo czas nas goni i chcemy właśnie jak najwięcej czasu spędzić z tą drugą osobą. I po raz kolejny mijamy się z celem... A przecież to nie jest cel. Cel polega na tym, żeby wspierać się w wspólnie pokonywać te wszystkie przeszkody, które stawia nam życie... Jest jeszcze kolejna strona, która polega na tym, że może to wszystko się zdarzy, ale nie teraz... Tylko za jakiś czas, kiedy znów spotkamy się w jednym mieście i kiedy będzie stanowczo łatwiej cokolwiek starać się zbudować. Nie wiem dlaczego, ale mam szczęście chyba do trudnych relacji i chyba do odległości...Jakby to wszystko nie mogło się normalnie odbywać, tak jak kiedyś, kiedy byłam w liceum i to wszystko było przecież takie proste. Jedna szkoła, jedno osiedle, jedno miasto, jakie przeszkody? Nie było żadnych przeszkód, życie było piękne i bajeczne i nkt nawet przez moment nie pomyślał o tym, że kiedyś może się tak to wszystko skomplikować jak właśnie w tym momencie.
Teraz to wszystko wygląda zupełnie inaczej... A mi nadal brakuje tej drugiej osoby, która po prostu będzie przy mnie. I niby dzieje się to wszystko, ale nadal jestem sama. I co najgorsze, nie chcę nikogo ranić, a czuję, że sama siebie ranię... Tym analizowaniem, przeżywaniem, planowaniem... A może by tak odpuścić.. nie planować, działać tylko wierząc swojej intuicji i przede wszystkim - nie angażować się... Nie angażować się po to, żeby nie być zranionym. To prosta zależność, ale tak cholernie trudna do wykonania.
Póki co cieszę się, że nie jestem sama w tym mieście, że są jeszcze ludzie dzięki którym kształtują się te dobre wspomnienia i dobre wyjazdy. Przede wszystkim są chwile, które pozwalają chociaż na chwilę zapomnieć i choć na chwilę oderwać się od tego co jest niestety trudne do przejścia.