photoblog.pl
Załóż konto
Dodano: 9 MAJA 2016

Czas, zły czas...

Od wczoraj mam taki dzień, że nic kompletnie mi się nie chce... Nie mam weny do niczego i świadomość tego jak dużo jeszcze mi zostało do zrobienia coraz bardziej zaczyna mnie przerażać... I nawet pomimo szczerych, na prawdę szczerych chęci... To tylko na chęciach się kończy. Nic mi się nie chce, kompletnie nic. Zauważyłam, że to miasto tak wpływa na ludzi... Nie tylko na mnie. Większość znajomych właśnie mówi mi, że Oni też tutaj czują się źle. Panuje tutaj taka szara pustka, miasto kompletnie bez życia.

W sumie to nie zdawałam sobie chyba do końca sprawy, że tak właśnie będę jak zdecyduję się tutaj zjechać. A jednak... To jest jakaś okropna przestrzeń w której teraz przyszło mi żyć. Ale wiem, że jeszcze muszę się przemęczyć, żeby później mogło być lepiej. Ale czy będzie lepiej... Jak na razie ciężko jest mi się nawet zmotywować do czegoś. A przecież muszę w końcu zacząć działać. Za dużo tego wszystkiego na raz jak dla mnie. Mieszkając w Warszawie i fakt faktem będąc praktycznie codziennie na nogach po 12 godzin jakoś lepiej się czułam, miałam bliskich mi ludzi przy sobie i jakoś wszyscy wzajemnie się motywowaliśmy do działania, a tutaj nie ma właściwie nikogo, kto by chociaż powiedział dobre słowo... Każdy niestety żyje swoim życiem i choćbym nie wiem jak chciała to na siłę nic nie ma. I co najlepsze... żyjąc na dwa miasta też wcale nie jest łatwo.

Czuję, że życie ucieka mi w pociągu, że tracę coś co już więcej może nigdy mnie nie spotkać... Że gdzieś tam po mału zatracam każdego dnia swoje życie.. Mam właśnie od pewnego czasu takie dziwne wrażenie. Że nic nie idzie do przodu. A to ja stanęłam właśnie w miejscu. I w dodatku ciągle jestem sama... I na moment dzisiejszy bez żadnych chyba większych planów na przyszłość... Bo niby z jednej strony pojawił się ktoś w moim życiu, ale z drugiej... No właśnie. Chyba nic nie wskazuje póki co na to, że to pójdzie dalej. Kilometry, ja tutaj... On tam. On ma swoje życie, ja mam swoje... tutaj. I właściwie to ostatnio jak się z Nim widziałam to chyba nie do końca był w stanie się określić co do podejścia do tej całej sytuacji. Z tego co mówił to wywnioskowałam, że z jednej strony chciałby coś zacząć, ale z drugiej chyba sam nie wie. Ale przyzwyczaiłam się już do tego, że jeśli chodzi o miłość to w moim przypadku chyba nie istnieje takie słowo... Ale przynajmniej chociaż pierwszy raz w życiu to ktoś sam znalazł mnie dosłownie na ulicy. Dosłownie "znalazł". 

Pamiętam tamten dzień bardzo dobrze. To było około dwóch lat temu w pewien jesienny wieczór. Był chyba listopad. Czekałam z koleżanką na autobus, który był dla nas wtedy wybawieniem bo miałyśmy na prawdę bardzo ciężki dzień. I wtedy właśnie pojawił się On. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że takie rzeczy mogą zdarzyć się na prawdę. Ale podszedł do nas tak po prostu i byłam pewna, że zapyta za chwilę - która godzina? albo, czy mam może papierosa. A podszedł właśnie do mojej znajomej i ku mojemu zdziwieniu zaczął prawić mi tak po prostu komplementy... Z jednej strony myślałam, że to jakiś jeden wielki żart... No bo przecież w tych czasach to nie jest możliwe, żeby facet tak po prostu podszedł do kobiety i zaczął mówić, że dla Niego Ona jest piękna... I, że Jej blask olśnił Go od pierwszego wejrzenia. Zdecydowanie wydaje się to strasznie przereklamowane i śmieszne, ale doświadczyłam właśnie takiej sytuacji... W tamten wieczór. Fakt faktem oczywiście poprosił o mój numer telefonu, którego nie chciałam podawać, bo to wszystko na tamten moment wydało mi się dziwne, ale w końcu za namową znajomej zgodziłam się. No i każdy poszedł w swoją stronę...

Byłam w drodze do domu, marzyłam o tym, żeby w końcu odpocząć przy kawie i dobrej muzyce... I poniekąd myślałam o tym, co miało miejsce jeszcze koło tego metra, tam gdzie czekałyśmy. Po czym dostałam wiadomość, potem kolejną i nastepną... Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy w miejscu, gdzie się poznaliśmy. Czyli w okolichach tamtego przystanku. Poniekąd mieliśmy nawet swoją kawiarnię, którą później zlikwidowali... Bo zrobili zupełnie inny lokal. Ale kawa była tam pyszna. W dodatku ta cała sceneria jesienno-zimowa... Stare miasto nocą. Fajne wspomnienia. I na samą myśl aż cieplej się robi na sercu. Fajnie było wtedy, tak inaczej, człowiek żył zupełnie innym życiem, cieszył się każdym dniem i nawet kawa pita na spacerze jakoś bardziej sprawiała przyjemność... Dość niezwykły początek znajomości, takiej jak z filmu albo komedii... I ja nigdy nie sądziłam, ze coś podobnego może mnie kiedykolwiek w życiu spotkać... Ale może to właśnie miało być moje lekarstwo na złamane wtedy serce? Nie wiem. Ale wtedy nie brałam wtedy tego jakoś na poważnie, spotkałam się raczej dlatego, żeby uciec od trybu praca-dom, który już z czasem dał się we znaki. Chciałam Go poznać, zobaczyć kim On jest właściwie jest, ale nie myślałam na tamten moment o tym, że może wyniknąć z tego coś poważniejszego. Nie... To była bardziej moja ciekawość do tej całej sytuacji.

Po czym kontakt nam się urwał... Na dość dłuższy czas. I dopiero po około 2 latach powrócił. Znalazł mnie po takim czasie, gdzie zdążyłam już zmienić mieszkanie i poniekąd swoje życie... On z resztą też. A jednak. Czasem wydaje mi się, że wszystko jest jednak na tyle proste do zrobienia, że tylko potrzebne są chęci... A wtedy reszta sama przyjdzie w najmniej oczekiwanym momencie. I tak właśnie było i w tym przypadku. I mamy kontakt do dnia dzisiejszego, nawet mieliśmy możliwość się spotkać po tej całej "rozłące" i wyjaśnić sobie wszystko, i muszę przyznać, że chyba źle Go oceniałam na samym początku. Myślałam, że miał złe intencje co do mojej osoby, ale okazało się, że nie. Że to był wtedy mój błąd. Bo nie dałam mu nawet szansy wyjaśnienia. Ale tak z ręką na sercu nie spodziewałabym się, że ktoś jeszcze będzie chciał mnie szukać...

No cóż, i ktoś by mógł powiedzieć - jak tu nie wierzyć w coś takiego jak przeznaczenie?

Ale mimo wszystko to jest póki co bardzo trudne. Bo tak na prawdę możemy się spotkać raz na jakiś czas, ale jeśli chodzi o budowanie czegoś stałego... potrzebna jest obecność. Bez niej nigdy niczego nie da się zbudować. A związki na odległość nigdy się nie udają... Bynajmniej On podziela to zdanie. To wszystko jest cholernie skomplikowane. Spotyka się kogoś, potem się z Nim rozmawia, potem nawet odnawia się kontakt... A i tak co do czego nic z tego nie wychodzi i człowiek znowu zostaje sam. Ja nie wiem... To po co w takim razie los stawia to wszystko na naszej drodze? Ile można się uczyć jednego i tego samego, skoro nawet nie ma żadnej możliwości dalszego rozwoju sytuacji... A może to ja mam problem z cierpliwością? I może po prostu powinnam dać sobie ten czas... Sama już nie wiem. Ale ile można czekać, skoro życie każdego dnia ucieka... Ile można czekać na to, żeby w końcu zbudować jakiś szczęśliwy związek? Już się w tym wszystkim strasznie pogubiłam...

Nie rozumiem, skoro ludzie mają wobec siebie dobre i szczere intencje to dlaczego nie może w końcu coś się zmienić?

A może jeszcze się zmieni, tylko tak jak we wszystkim potrzebny jest czas. Nie mam pojęcia. Ale strasznie przeraża mnie perspektywa tego, że jestem sama... Nawet nie mam do kogo się przytulić po ciężkim dniu, męczę się... Strasznie się męczę.

Gdzie jeszcze dobrych kilka lat temu cieszyłam się z tego, że jest słoneczny dzień. Teraz jakoś nie umiem się cieszyć. Za dużo złego się zdarzyło, nie ma we mnie życia.. Tak jakby gdzieś wyparowało. I boję się, że już nie wróci. Że ciągle będe w takim stanie... A to mnie strasznie niszczy.Każdego dnia niszczy mnie od nowa. Może ja jestem skazana na samotność...

Skoro każdy odchodzi... 

Ile bym dała, żeby w końcu coś się zmieniło. Żeby moje życie całkowicie się zmieniło... I, żebym znów mogła odnaleźć dawną siebie. Tylko jak? Jak to zrobić... Momentami już sama nie wiem czego chcę. Jest mi wszystko jedno. 

Ale może jeszcze to co najpiękniejsze czeka gdzieś na mnie za rogiem ulicy. Może za jakiś czas wszystko się zmieni.

Póki co muszę znaleźć motywację do działania, chociaż nic mi się nie chce. Nie chce mi się, choć wiem, że to już prawie koniec. Ale jestem już tym wszystkim zmęczona. Zmęczona do tego stopnia, że najchętniej bym to wszystko rzuciła w cholerę!

Całe życie pod górkę. Ale jakoś w końcu muszę się przemóc i coś zacząć robić... I najważniejsze - przestać myśleć, analizować, wracać do przeszłości. Muszę się zająć tym wszystkim i zająć tym głowę. A reszta może sama w końcu przyjdzie.

W końcu nadzieja nigdy nie umiera. Ja muszę póki co uporać się ze studiami, z pisaniem... z dojazdami i cholera wie z czym jeszcze. Muszę. Bo wiem, że nikt za mnie tego nie zrobi i to spoczywa tylko i wyłącznie na mnie... A chce mi się płakać, krzyczeć i najchętniej to bym wyjechała gdzieś daleko.

Ale jakoś muszę to wszystko w końcu ogarnąć. I tak będzie tak jak ma być, ja niczego nie zmienię. I może właśnie zły czas jest tylko po to, żeby mógł nadejść ten lepszy. Ale to nie wyklucza tego, że jednak smotność zabija... I mogę się pod tym śmiało podpisać. Bardzo źle żyć z tym wszystkim w pojedynkę, bez wsparcia i ze świadomością, że nie ma tej drugiej osoby koło nas. To jest chyba najgorsze uczucie na świecie... No może jest, ale całkiem daleko i tak na prawdę nikt nie powiedział, że to właśnie On będzie moim partnerem... Nikt nigdy nie daje takiej gwarancji. Sama sobie niestety też nie mogę jej dać.

Muszę się jakoś zmobilizować i przygotować się niestety na to, że może być różnie i, że nie wszystko ode mnie zależy.

Nie można w końcu przejmować się rzeczami, na kóre nie mamy wpływu. Bo to się dzieje samoistnie.

My możemy tylko czekać.