Jest sobota. A ja poczułam właśnie, że muszę tutaj zajrzeć i coś napisać... A mianowicie sięgam wspomnieniami do momentów, kiedy mieszkałam w swoim cudownym mieszkaniu i spędzałam soboty z kubkiem kawy, z ulubioną muzyką... I co najważniejsze - miałam święty spokój i nikt, absolutnie nikt mi nie przeszkadzał w sobotnich przemyśleniach... Ah, brakuje mi tamtego spokoju, brakuje mi momentami też tej błogiej samotności, która czasem każdemu człowiekowi jest potrzebna... Nie ukrywam, że ja już dłuższy czas za nią tęsknię... Jednak mieszkanie we własnym, co prawda wynajmowanym mieszkaniu to co innego niż mieszkanie w domu, gdzie tak na prawdę nie ma się ani chwili prywatności. Cóż, życie zmienia się jak w kalejdoskopie, a u mnie to już na pewno ciągle się zmienia.. I czasem mam wrażenie, że niektóre sytuacje uciekają mi tak jakby przez palce... I, że juz tyle czasu minęło a ja nic tak na prawdę nie zdążyłam zrobić. Mam czasem taką dziwną presję czasu, taką jak na przykład w tym właśnie momencie. Niby z jednej strony dobre jest to, że ciągle coś się dzieje, że coś się ciągle zmienia, że nie stoję z tym wszystkim w miejscu, ale z drugiej strony... Sama nie wiem czy ja do końca z tym wszystkim jestem szczęśliwa.
Czasem następuje u mnie taka kumulacja tych wszystkich wydarzeń, z jednej strony wyjazd, z drugiej przyjazd... Jakieś inne wydarzenia, które cały czas dzieją się wokół, jakoś nie umiem sobie tego jeszcze chyba poukładać i zdystansować się do pewnych kwestii. Ale mam nadzieję, że z czasem może to wszystko się jakoś ustabilizuje. Chciałabym...
Tak sobie myślę, że ten mój wyjazd, ta moja "ucieczka" właśnie dała mi to wszystko, o czym teraz tutaj mogę pisać. Niby z jednej strony coś straciłam, zostawiając wszystko tutaj, ale z drugiej strony... chyba jednak więcej udało mi się zyskać, dzięki oczywiście ciężkiej pracy i znajomości kilku wartościowych osób. O tak... Z pewnością to był dla mnie zysk, może nie do końca chodzi mi tutaj o zysk finansowy... Ale bardziej moralny. Nauczyłam się wielu rzeczy, których wcześniej kompletnie nie rozumiałam, nauczyłam się wyciągać chyba wnioski ze swojego życia i z tego, co tak na prawdę się zdarzyło i co może się jeszcze wydarzyć. Zdałam sobie sprawę z tego, że przecież życie ciągle zatacza koło i nigdy nie wiadomo co może do nas jeszcze wrócić... Nauczyłam się tego, że nigdy nie wolno wątpić w swoje możliwości, bo jesteśmy w stanie znieść na prawdę dużo a właśnie takie sytuacje jak moja najlepiej to pokazują. Człowiek nawet nie jest świadomy tego jaki ma w sobie potencjał, żeby coś zmienić w swoim życiu. Często zamyka się w swoich barierach i w zdanaich innych ludzi, zazwyczaj tego typu, że sobie nie poradzi... Albo - co powiedzą ludzie?
To drugie już chyba przeszło do historii, zwłaszcza jeśli chodzi o mniejsze miejscowości... Jakby zdanie ludzi było na tyle ważne, żeby człowiek nie mógł się kierować własnym sumieniem i w szczególności... własnym sercem. A co za tym idzie, jeśli słucha czyichś rad... Nigdy nie podąża za samym sobą, nawet nie jest w stanie podążać za głosem swojego serca. A gdyby tak odwrócić sytuację... Gdyby właśnie człowiek miał wokół siebie te osoby, które motywowałyby go do działania, napędzały jego plany i co za tym idzie wspierały go w dążeniu do wyznaczonego sobie celu? Sytuacja na pewno wyglądałaby o niebo lepiej. Nie dość, że człowiek zacząłby wierzyć w siebie to jeszcze bardziej pragnąłby tej zmiany.
Ja miałam tą pierwszą wersję. Nikt mnie nie motywował. Co gorsza, sama musiałam siebie motywować do tego, żeby w końcu coś zmienić w swoim życiu i w końcu pójść na przód, bo ile można tkwić w takim maraźmie? I każdego dnia rozpoczynać dzień od tego samego? Tak się nie da robić w nieskończoność. W końcu coś pęka i trzeba coś zrobić, nieważne co... ale po prostu coś. Trzeba oderwać się od tego wszystko i pójść własną ścieżką i nie ważne dokąd ona wiedzie. Sama musiałam w ogóle uświadomić sobie, że taka zmiana jest mi na prawdę na tamten moment potrzebna... Bo bez tej myśli raczej nie odważyłabym się na wyjazd... A jednak, to było dla mnie wtedy silniejsze.
W ogóle wychodzę z założenia, że wtedy mało czym tak na prawdę się przejmowałam. Z wiekiem chyba jest coraz gorzej jeśli chodzi w ogóle o jakieś ryzyko, nowe wyzwania... Człowiek za dużo wtedy zaczyna analizować, zastanawia się nad plusami i munusami tego wszystkiego, a co będzie, a może nie? po co? dlaczego? i w kółko jest tak samo. Zauważyłam tą różnicę właśnie jak wróciłam z powrotem do swojego miasta. Tutaj momentami mam takie chwile, że boję się dosłownie wszystkiego, wszystkich zmian i tego co będzie dalej a mieszkając tam nie myślałam o tym co będzie tylko żyłam, po prostu porywał mnie wir pracy i obowiązków i tak na prawdę to chyba nie miałam wtedy czasu na myślenie o tym wszystkim. Teraz to stanowczo się zmieniło wszystko, bo mam więcej czasu dla siebie, w dodatku nie mam tutaj praktycznie żadnych znajomych i więcej myśli kotłuje mi się niestety w głowie... I choćbym chciała wyłączyć mózg, to nic nie zrobię, nic nie mogę na to poradzić... Nie mogę tego wszystkiego zatrzymać.
I dzisiaj, w to deszczowe popołudnie również myśli same przychodzą mi do głowy... Tak jest ciągle. Czasem już wiem, jestem pewna tego, czego chcę a potem przychodzi chwila, że jednak znów zaczynam się zastanawiać nad tym, czy dobrze robię i czy na pewno znów nie uciekam od przeszłości. Nie chcę popełnić tamtego błędu, nie chcę życia opartego tylko i wyłącznie na tym, że znów od czegoś uciekam... Nie chcę uciekać. A jak już mowa o ucieczce... To uciekać do tych lepszych dni i do tego co jest dobre, a przeszłość za sobą po prostu zostawić. Bo nie można ciągle żyć tym co było.
Chciałabym się w końcu pozbyć takiego przeświadczenia, że jestem nadal w martwym punkcie... Tak mi się czasem wydaje, że utknęłam gdzieś na dłuższy czas i nie mogę znaleźć wyjścia. Chociaż dookoła tyle rzeczy zaczyna się dziać w moim życiu, na pozór wydają się dobre... No właśnie, dobre rzeczy, tylko moje zaufanie jeśli chodzi o mężczyzn chyba zmalało... Bo jak zaufać? A jak znów się zawiodę? Nie chcę przeżywać kolejnej znajomości w podobny sposób, już nie.
I wiem, że sama muszę nauczyć się żyć po prostu od nowa. I wiem też, że sobie poradzę.. Lepiej, gorzej ale będę musiała się z tym w końcu zmierzyć bo nie chcę być ciągle sama. Samotność towarzyszyła mi przez ostatnie lata mojego życia i już się z nią nawet zdążyłam oswoić, ale człowiek samotny umiera wewnętrznie... Nie można ciągle za czymś tęsknić będąc samemu. To z każdym dniem niszczy od nowa. A gdzieś tam głęboko wierzę w to, że los jeszcze wynagrodzi mi ten cały stracony czas... No, może nie do końca on był stracony ale mam na myśli mój ból, cierpienie... i niestety czekanie na coś, co tak na prawdę nie wróciło. I gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę miała kiedykolwiek w życiu taką sytuację do przejścia... To chyba bym nigdy w to nie uwierzyła. Bo ona już sama w sobie brzmi przerażająco, choć początki na to nigdy nie wskazywały. Kiedyś nawet zapisałam sobie gdzieś, że to historia wprost jak z filmu... Do tej pory pamiętam sam początek tej znajomości, oczywiście poznaliśmy się całkowicie przypadkiem, pewnego letniego wieczoru u znajomej.
I to była bardzo deszczowa noc, pamiętam spacer po lesie w deszczu... A później, właśnie później już wszystko zaczęło obierać całkiem inny tor... W zasadzie jak Go wtedy poznałam to podświadomie chciałam, żeby został w moim życiu, ale jeszcze wtedy zupełnie nie rozumiałam dlaczego. Ale już teraz bardzo dobrze to wiem. Nikt jeszcze nigdy w moim życiu nie mówił w taki sposób o życiu, nie był na tyle delikatny w pewnych kwestiach i nikt jeszcze mnie tak nie całował w czoło jak On. Moje życie też zmieniło się dzięki Niemu. Szkoda, że teraz nawet nie możemy normalnie porozmawiać, gdzie kiedyś spędzaliśmy wieczory do rana... rozmawiając o wszystkim, a nawet milczenie wtedy było złotem. Teraz pozostała cisza i świadomość tylko tego, że Go nie ma tutaj, że jest gdzieś daleko. Tęsknie jeszcze czasem...