wczorajszy dzień dobił mnie psychicznie, całkowicie. jestem styrana i zgnojona. za co? hm, chyba za chęć pomocy, oddanie i poświęcenie. moje życie to taka żywa ironia, biorąc pod uwagę to, co pisałam w ostatniej notce. kto by się tego spodziewał? bo 1,5 roku ciężkich starań. tyle czasu pracowałam, żeby zdobyć ich zaufanie. tyle czasu rozmyślałam, co by tu zrobić, żeby panowała tam jak najlepsza atmosfera. tyle kropli krwi, łez i potu musieliśmy wylać tylko po to, by dowiedzieć się, że to wszystko nie miało najmniejszego sensu. może trochę. bo w tym wszystkim chodziło o jedno. ale czy nie było lepiej, kiedy byliśmy wszyscy razem? nie dosłownie, tylko w tym znaczeniu niedosłownym. byliśmy jak rodzina, zjednoczeni i pełni zaufania w stosunku do siebie. wspólne posiłki, jazdy, rozmowy, śmiechy, sekrety, wspólni wrogowie, na których padały ostre słowa. wszyscy wiedzieli, że nie wyjdzie to poza nasze grono. co się zmieniło? cóż, ciężko stwierdzić. bo jak to opisać, kiedy zupełnie nic się nie zmieniło - dosłownie - wszystko było po staremu, a na drugi dzień jesteś gnojony od góry do dołu? zostaliśmy zjebani za wszystko, czego nie zrobiliśmy. czemu? do tej pory jest to dla mnie trudne do wytłumaczenia. całe 1,5 roku ciężkiej pracy zostało rzucone w niepamięć. zostały wyciągnięte najgorsze brudy, które w ogóle nie były prawdą. po co nas słuchać? po co starać się zrozumieć? przeprosić? to chyba najbardziej boli. kiedy zaufasz komuś bezgranicznie. kiedy ktoś zaufa tobie. kiedy spędzicie razem wiele fajnych chwil. i nagle, te wszystkie osoby przekazują swoje "zarzuty" co do ciebie osobom mającym w tym miejsu największą władzę. dlaczego? dlaczego nie powiedzieli tego nam? że coś ich gryzie? że zrobiliśmy coś nie tak? że w czymś im przeszkadzamy? dlaczego nie można było rozegrać tego po ludzku, tylko mówić o wszystkim "górom"? boli to, że to miejsce było dla mnie jak dom. nie drugi dom, tylko dom. bo do dnia wczorajszego miałam takie właśnie odczucie. to był mój dom. nigdy nigdzie nie poczułam tego, co tam. ciepło, poczucie bezpieczeństwa, ludzie, dla których jesteś ważny, których interesuje twoja osoba, którzy są chętni do pomocy o każdej porze. i z dnia na dzień to wszystko okazuje się jednym wielkim kłamstwem, zmową. teraz pokazały się fałszywe uśmieszki, drwiny, fałszywość, egoizm, chęć ułożenia swoich słów w ten sposób, żeby zaszkodzić tym, którzy chcą jak najlepiej. to najbardziej boli. bezsilność. bo ja mam mimo wszystko wciąż resztkę szacunku do nich. i za bardzo ich kochałam, żeby wszystko przekreślić. mimo, że wszystko to, co wspólnie budowaliśmy przez 1,5 roku zniszczyło się 25.11, a swoje uwieńczenie miało wczoraj. i na co to było? komu? zaufaliśmy nieodpowiednim ludziom. ludziom, którym zależy tylko i wyłącznie na własnej dupie. którym zależy tylko i wyłącznie na odwaleniu swojej roboty w miarę w porządku i potem mieć wypieprzone do końca. tak oszukana jak wczoraj nie czułam się nigdy w życiu. ryczę na myśl, że tyle starań, chęci i zrodzonych uczuć zostało niewspomnianych, zapomnianych, nieważnych. teraz jakoś nie potrafię z tym żyć, pogodzić się. czuję, jakby zakończył się w moim życiu pewien rozdział. do dnia wczorajszego pomyślałabym, że najlepszy w moim życiu. cóż, dzisiaj te słowa tak by nie brzmiały. 1,5 roku do śmieci, na to wygląda. w sumie to z jednej strony jestem wdzięczna, to była niezła lekcja życia. należy z niej wyciągnąć, że nie można nigdy w 100% komuś zaufać, trzeba pamiętać w tym wszystkim także o sobie. przykro, ale czasu nie cofnę. nic z tym nie zrobię. żal, smutek i niewyobrażalna pustka. coś się kończy, a coś zaczyna.