Wszystko zaczęło się jak miałam jakieś 5, może 6 lat. Zawsze jak byłam z rodzicami w PKiW to marudziłam, że chcę na konie. Nie ważne jaka pogoda, co robiliśmy, jak byliśmy ubrani, park to konie. Czasem się zgadzali, czasem nie. Byłam strasznie szczęśliwa mogąc wsiąść na kucykową oprowadzkę na 5 minut.
Jak miałam jakieś 8/9 lat, moje chęci nie słabły. Wtedy moja mama zrozumiała, że skoro to trwa już kilka lat, to może powinnam zacząć się uczyć jeździć tak na poważnie. Znaczy się, na tyle poważnie, na ile ośmiolatka może sobie pozwolić. Kiedyś przyniosła mi kartkę z wydrukowanym spisem stajni w okolicy Słupska i kazała wybrać jakąś. A że ja nie bardzo się znałam, to wybrałam pierwszą lepszą - padło na Redzikowo. Tam zaczynałam swoją przygodę z jeździectwem.
Na początku co tydzień, regularnie, 30 minut każdej soboty, lonża. Uczyłam się podstaw. No właśnie, tylko podstaw. Było oczywiste, że nikt normalny nie puści już dziewięciolatki samej na wysokim koniu. Tak więc popylałam sobie na lonży, nawet szalonym kłusem. Mi, jako dziecku, to jak najbardziej pasowało, w końcu sama kierowałam koniem! A ta pani tylko stała po środku i nie robiła nic oprócz trzymania linki. Przynajmniej w moim dziecięcym mniemaniu.
I w końcu nadszedł ten dzień, mogłam jechać sama! Nawet nie macie pojęcia jak bardzo cieszyłam się, że pod koniec jazdy mogłam sama kierować koniem. I tak sobie jeździłam i jeździłam, były kłusy, galopy. Miał być pierwszy teren, ale przeszkodziła nam zima. No właśnie, zima. Nigdy nie jeździłam w zimę, bo moja mama mówiła, że wtedy nie można, bo konie się ślizgają. Słuchałam się, bo niby czemu mama miałaby mnie okłamywać. Tak więc jeździłam tylko przez 3 pory roku.
I tak sobie minęło 4, może 5 lat. Objeździłam wiele koni pod okiem wielu instruktorów. Chociaż może... Nie, to nie byli instruktorzy. To były jakoś 16, może 17 letnie dziewczyny ze własnymi koniami, które chciały zarobić i prowadziły jazdy. Dziwie się mojej mamie, że nie pytała o jakieś kursy, papiery czy cokolwiek. Ale z drugiej strony skąd mogła wiedzieć że coś takiego istnieje, obie byłyśmy totalnymi laikami w tej kwestii. Żałuję tego, bo do tej pory mam pewne problemy, których nie jestem w stanie zniwelować. Jednak podstawy robią swoje... Pewnie zostałabym w tej stajni do teraz, gdyby nie to, że po powrocie z wakacji dowiedziałam się, że podczas porodu padła moja ukochana klacz, Siwa. Po tym powiedziałam rodzicom, że nie będę już tam jeździć. Wtedy zaczęliśmy, razem już, szukać jakiegoś ośrodka, który by mi odpowiadał.
Tak trafiłam do Zajączkowa. Pierwsze wrażenie - łooo, jakie zagracone podwórko. Potem zobaczyłam konia chodzącego po padoku - strasznie mi się spodobał. Wysoki kasztan z białą plamką na glowie. Jak się dowiedziałam, że mogę na nim jeździć, byłam meeega zadowolona. Pierwsza jazda, wiadomo, lonża, żeby sprawdzić moje umiejętności. Gdy okazało się, że na koniu się raczej utrzymam, mogłam jeździć sama. To tutaj nauczyłam się czyścić konia. Wcześniej nawet nie myślałam, że konia trzeba czyścić. Zawsze jak przychodziłam na jazdę, on był czyściutki, ubrany i czekał na mnie. Tu nauczyłam się zakładac siodło i oglowie. Tu zaliczyłam pierwsze mini pławienie koni, pierwszy dłuższy teren, pierwsze skoki.
Pomijam kwestie instruktora, który też nie powalał. Ale mi wystarczał. Nie wiedziałam jeszcze wiele, ba, praktycznie nic. Patrzyłam się w niego ślepo, podążałam za jego radami, bo w końcu był instruktorem! Pozwalał mi na wiele, nawet gdy nie byłam tego pewna. Krytykowałam wszystkich, którzy krytykowali mnie. Przecież skoro instruktor nic nie mówił, to znaczy że jeżdżę perfekcyjnie! Skoro on nie widzi błędów, znaczy że ich nie ma! Mimo wszystko, dażę tę stajnię ogromnym sentymentem.
I tak bym sobie żyła w cudownej nieświadomości, gdyby tylko nie fakt, że w międzyczasie zapisałam się na wolontariat do Nadziei. Przekonana o swojej nieomylności i wszechwiedzy, dostałam konia do wyczyszczenia. I tu pojawił się pierwszy problem, jak wyczyścić konia, który jest na pastwisku, wsród innych koni? Jak zagonić tylko jednego do boksu, i co najważniejsze, jak przyprowadzić go na halę bez siodła i ogłowia? To tutaj nauczyłam się całej 'obsługi' konia. Jak się z nim obchodzić, jak zajmować.
Nie ukrywam, że zaczęłam chodzić na wolontariat, bo usłyszałam od koleżanki, że tam można jeździć za darmo. Bardzo podobała mi się ta propozycja. Myślałam, że przygotuję sobie konia, wsiądę, pojeżdżę i wrócę do domu. I pamiętam jak bardzo nie chciało mi się, jak okazało się, że wolontariat polega w główniej mierze na sprzątaniu po koniach albo przygotowywaniu ich na jazdę dla innych. Pamiętam, że bardzo długi czas nie mogłam się pogodzić z tym, że inni wsiadali na wykupione jazdy, a ja, chociaż kilka razy sprzątnęłam końskie kupy, nie jeżdżę. Zawsze myślałam sobie, że odbiję sobie w Zajączkowie, w którym jeździłam w weekendy.
Pomijając wszystko, pewnego dnia zobaczyłam jak pewna instruktorka z Nadziei wykonuje z koniem join up. Bardzo mi się to spodobało. Wtedy też dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak fachowe ksiązki o jeździectwie. Jako że moja mama pracuje na APie, poprosiłam ją o wypożyczenie wszystkich książek o jeździectwie, jakie tylko mają. Chłonęłam je strasznie szybko. Nie wszystko rozumiałam, nadal nie dużo wiedziałam, ale czytałam, edukowałam się.
Po jakims czasie zrozumiałam prawdziwą naturę Zajączkowa. Ten sam koń chodzący cały dzień, mający przerwę tylko gdy instruktor schodził do domu na obiad nie zdejmując mu nawet siodła, tylko luzując popręg... Wyniosłam się stamtąd i powiedziałam sobie, że już nigdy tam nie wrócę. Ale wróciłam, jakieś poł roku póżniej. Brakowało mi regularnej jazdy, zapomniałam czemu się wyniosłam. Po jednej lekcji sobie przypomniałam, i od tamtego czasu Zajączkowo widzę tylko migające mi przez okno jadącego samochodu.
Tak więc, została mi tylko Nadzieja. Miejsce, gdzie nauczyłam się jeździć na oklep, załapałam jako taką równowagę, nauczyłam sie pielęgnacji konia, postępowań w przypadku choroby, a przede wszystkim nabrałam pokory. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że popelniłam tam wiele błędów, powiedziałam wiele rzeczy, których nie chciałam. No ale nie o tym. W pewnym momencie zaczęłam regularnie jeździć konno, właśnie w Nadziei. Na różnych konia, w siodle, na oklep, na ogłowiu, na kantarze, na hali i padoku. Podobało mi się.
Przyszedł nowy rok szkolny, 2 klasa liceum. Tak jak zawsze w roku szkolnym zawsze przyjeżdżałam do 'moich' koniełów w piątki po lekcjach, tak teraz dowalili nam piątki do 16 w szkole. Nawet nie mam jak się zerwać, bo to 2 chemie... Jakiś czas temu zaczął mi doskwierać brak jazdy. W wakacje jeździłam praktycznie codziennie, teraz tylko w dni wolne, gdy fundacja jest otwarta. Brakuje mi jazdy. Przyzwyczaiłam się żyć na nowo, bez koni. Na początku było ciężko, ale teraz daję radę. Trochę dziwnie tak totalnie porzucić pasję tylko ze względu na szkołę...
Wyczerpałam limit znaków, reszta w nastepnej notce.