Zima jest piękna. Każda moja wizyta w górach o tej porze roku jest dla mnie prawdziwie fantastycznym przeżyciem. Ośnieżone szczyty gór, stoki całe kolorowe od barwnych strojów narciarzy i wyciągi pracujące pełną parą. Gdzieś w oddali widnieją strome granie i niezliczona ilość szlaków pośród górskich lasów, a wszystkie tak doskonale znane tutejszym góralom i wielu turystom. Nic, tylko osiedlić się na stałe. Kupić drewniany domek z kominkiem i każdego ranka siadać na werandzie w ciepłym, góralskim kożuchu z grzanym winem w ręce, zajadać się świeżutkimi, pachnącymi oscypkami i obserwować wschód słońca...
- To gdzie dzisiaj w końcu idziemy? - Jej aksamitny głos wyrwał mnie z zadumy. Słodko wyglądała w rozpuszczonych włosach, z brodą opartą na splecionych dłoniach.
- Ponoć na Kasprowy. - odpowiedział inny głos.
- Przecież to jest tak daleko... - ktoś siedzący obok mnie jęknął. - Nie możemy dzisiaj posiedzieć tutaj, w karczmie? Przynajmniej jest ciepło... - dodał już nieco ciszej ziewając akurat prosto w rękaw wełnianego swetra.
W tym momencie drzwi karczmy rozwarły się szeroko wpuszczając do środka podmuch zimnego powietrza. Koniec siedzenia - pomyślałem. Istotnie, w drzwiach stał opiekun naszej grupy i gestem ręki przywoływał nas do siebie. Widok charakterystycznej czerwonej kurtki i tak doskonale nam znanych prostokątnych okularów ledwie widocznych spomiędzy grubego szalika i zimowej czapki z pomponem nie pobudził nas do działania. Potworny mróz panujący na zewnątrz skutecznie przykuł wszystkich do krzeseł, jednak musieliśmy w końcu wstać, ubrać się i wyjść z przytulnego pomieszczenia.
Spotkaliśmy się razem z resztą grupy przed Wielką Krokwią. Wiecie, może nie jest to największa skocznia jaką w życiu widziałem, jednak na tle Tatr prezentuje się naprawdę okazale i wbrew pozorom wejście na wysokość najwyższych trybun już wymaga nie lada odwagi.
- No dzieciaki, zgodnie z planem dzisiaj wędrujemy na Kasprowy. - powiedział opiekun stłumionym przez szalik głosem. - Po drodze zajdziemy jeszcze do kapliczki, która leży na szlaku. Pomodlimy się o dobrą pogodę i bezpieczną drogę.
Przez grupę przebiegł cichy szmer niezadowolenia przeplatany okrzykami radości. Radość rzecz jasna wywołała wieść o wyprawie na jeden z piękniejszych tatrzańskich szczytów, wieść o przerwie na modlitwę powitana została ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem.
Wyruszyliśmy punktualnie o dwunastej w południe. Słońce świeciło w zenicie ogrzewając zmarznięte policzki i czerwone z zimna nosy, a światło odbijało się od białego puchu z taką siłą, że nie sposób było iść z szeroko otwartymi oczami, więc każdy wodził przed sobą zmrużonym wzrokiem jakby szukając drogi na oślep. Byliśmy coraz wyżej, a z każdym kolejnym przebytym metrem czuć było zmieniający się klimat. Mróz zacinał coraz mocniej zmuszając nas do chowania niemal całych twarzy w kurtkach i szalikach, wiatr wiał chwilami tak mocno w oczy, że nie można było powstrzymać łez, które odrywając się od rzęs jeszcze w locie niemal zamieniały się w maleńkie kryształki słonego lodu. To potworne, pomyślałem, jak ludzki organizm jest słabo przystosowany do tutejszych warunków i jak kruche jest nasze życie w obliczu tak potężnego żywiołu. Człowiek pozostawiony tutaj sam na pastwę losu zginąłby w mgnieniu oka, jeśli nie z głodu - to z zimna.
W oddali widać było szczyt Kasprowego Wierchu, wielki i dumny na tle całego łańcuchu górskiego. Po dość stromo pochylonym zboczu poruszały się setki maleńkich punktów, najwyraźniej sezon narciarski właśnie przeżywa swoje apogeum. Zawsze chciałem nauczyć się jeździć na nartach. No dobrze, może nie na nartach, ale na snowboardzie i owszem. To musi być fascynujące przeżycie, no bo tylko wyobraźcie sobie: stoisz tam wysoko na szczycie, patrzysz w dół i nie widzisz końca. Przechylasz deskę lekko w dół, nabierasz prędkości, czujesz jak płatki śniegu uderzają w twoją twarz, lecz mimo to nie zwalniasz - coraz szybciej omijasz przeszkody na twojej drodze, skały, drzewa, pocięte kłody i ogromne zaspy tylko czekają, żeby je ominąć, przeskoczyć...
Z moich rozmyślań tym razem wyrwały mnie okrzyki zachwytu. Najwyraźniej zbliżaliśmy się do celu, bo przed nami wyrosła jak spod ziemi ogromna chatka. Gdy tylko weszliśmy do środka, wszystkie twarze nagle oblał czerwony rumieniec pod wpływem zbawiennego podmuchu gorącego powietrza z pobliskich kaloryferów. Kaplica była znacznie okazalsza od wewnątrz niż można by się tego spodziewać. W środku panował delikatny półmrok, a ciepły kolor drewna i miękkie obicia długich ławek czyniły całe pomieszczenie niezmiernie przytulnym. W tej chwili wszyscy jak jeden mąż stali się najzagorzalszymi młodymi katolikami jakich świat widział, bo padli na kolana w pobożnej modlitwie i najwyraźniej nie zamierzali przestać przez najbliższe ładnych parę godzin. Prychnąłem cicho widząc jak łatwo można kupić człowieka, na co dzień każdy z nich się wzbrania przed jakimkolwiek kontaktem z Kościołem, a teraz? Teraz świecą przykładem, żeby tylko nie wyjść na mróz i śnieg.
Usiadłem w ostatniej ławce i skupiłem swoje myśli na modlitwie. Krótko i treściwie. Boże, dziękujemy Tobie za Twe wspaniałe dary, za te piękne góry, za cudowną bezchmurną pogodę, za radość otaczającą nas wszystkich, za bezpieczną podróż, za możliwość patrzenia na Nią przez te długie godziny...
Ktoś siedział obok mnie. Czułem to. Czułem delikatny zapach słodkich, lawendowych perfum. Nawiasem mówiąc, moich ulubionych perfum. Tylko jedna znana mi osoba używała tego wspaniałego afrodyzjaku. Obróciłem powoli głowę w stronę, z której dobiegał moich uszu cichy szept i skrzypienie drewnianego klęcznika. Nie myliłem się - to Ona. Kiedy tak klęczała z pokornie schyloną głową, można by pomyśleć, że śpi. Jedyne co Ją zdradzało w tej chwili to tłumione pokasływanie i ciąganie nosem. Podałem Jej chusteczkę.
- Dzięki. - zaszczyciła moje oczy jednym ze swoich czarujących uśmiechów.
- Nie ma za co. - chciałem odwzajemnić uśmiech, ale głęboko zapatrzony w aksamitną czerń Jej włosów i speszony nieco Jej bliskością zdołałem wykrzesać z siebie jedynie jakiś marny grymas. Dziewczyna zachichotała kiedy odwróciłem szybko wzrok i oblałem się purpurą. Boże, jak tutaj gorąco... - pomyślałem.
Z Izą znamy się nie od dziś, poznaliśmy się przecież dawno temu na podobnym wyjeździe. Pamiętam jakby to było wczoraj. Siedzieliśmy razem na balkonie - wtedy jeszcze paliła - i opowiadaliśmy sobie historie naszego życia. Zabawne było to, że początkowo wzięła mnie za kogoś o nie wiadomo jak bardzo wygórowanym mniemaniu o sobie. Podchodziła do mnie z ogromnym dystansem, lecz ja nie zrażając się stopniowo oswajałem Ją z myślą, że wbrew pozorom nie jestem taki zły jak mnie malują. Podobała mi się. Podobała od samego początku i zawsze na Jej widok oczy świeciły mi się jak gwiazdy. A w tym roku w Zakopanem spędzaliśmy razem tyle czasu, to było niesamowite. Chodziłem dumny jak paw za każdym razem, kiedy brała mnie pod rękę, a kiedy siadając przy mnie kładła swoją głowę na moim ramieniu czułem jak serce niemal staje mi w gardle. A teraz siedzimy tu razem, w górskiej kaplicy, w najbardziej romantycznym miejscu jakie w życiu widziałem a ja jak zwykle spaliłem sprawę.
Zaczęliśmy się zbierać. Ustawiliśmy się w dwuszeregu, żeby szybko się policzyć i ruszyliśmy dalej na szlak. Nagle poczułem czyjąś rękę na swoim ramieniu, obróciłem się i zobaczyłem Izę tuż przed sobą. Staliśmy pośrodku mijającego nas tłumu pozostałych obozowiczów.
- Poczekaj, mam coś dla ciebie. - powiedziała z tak tajemniczym wyrazem twarzy, że zapewne miałbym do rozwiązania swoją życiową zagadkę, taką jakiej nie powstydziłby się sam bohater powieści Conan Doyle'a. Nie minęło dziesięć sekund, a przez moją głowę zdążyło przetoczyć się tysiąc myśli i scenariuszy tego co za chwilę się wydarzy, jednak rozwiązanie było tak zdumiewające, że dosłownie zaparło mi dech w piersiach.
Poczułem jak Jej usta muskały moje, a ręce oplotły ciasno moją szyję. Czułem Jej gorący oddech na policzku. Ktoś mijając nas głośno zagwizdał, ale w tej chwili zupełnie mnie to nie interesowało. Była tylko Ona, a cały świat zaczął wirować. Wtedy delikatnie odsunęła się ode mnie, a ja wyrwany nagle z błogiego stanu omal nie wylądowałem w śniegu. Posłała mi figlarny uśmieszek, złapała za rękę i ruszyliśmy w ślad za naszą grupą. Ten wyjazd zapowiadał się znacznie ciekawiej niż sądziłem...
Z dedykacją dla A., Ty wiesz dlaczego. ;)