Na wstępie link do notki, która w jakiś metafizyczny sposób zaciągnęła moje palce nad klawisze, żeby napisały parę słów na temat marzeń. Jeśli lubicie tak samo jak ja ciekawe, dosadne i barwne teksty, polecam Wam stałą lekturę tego bloga (również archiwalnych wpisów!). Naprawdę warto!
http://www.photoblog.pl/michalsergio/80883720/marzenia-tez-sa.html
Każdy człowiek na świecie ma chyba jakieś marzenia. Jakieś wydarzenie, miejsce czy przedmiot, który chciałby mieć, zobaczyć, przeżyć. Marzyciel - to chyba dobre słowo, którym można by mnie określić. Ja bardzo lubię marzyć. Lubię rozmyślać o tym, jak byłoby cudownie robić tyle wymarzonych rzeczy w wymarzonych miejscach z wymarzoną osobą.
Na zdjęciu - zapewne ku Waszemu wielkiemu zaskoczeniu - macie właśnie mnie w krainie moich marzeń (nota bene na drugim planie stoi dogrywający mi piłkę mój przyjaciel - autor wyżej wymienionego bloga). Jak niejeden chłopak od małego marzyłem o tym by zostać znanym piłkarzem. Niestety do opinii "zawodowca" mi jeszcze daleko, ba, moim zdaniem brakuje mi jeszcze wielu atrybutów, aby można było powiedzieć, że jestem choćby dobrym materiałem na profesjonalistę. Wiem, że brakuje mi umiejętności technicznych, warunków fizycznych, kondycji i pewnie jeszcze wielu innych, których nawet nie potrafię nazwać. Jedno mogę o sobie w tej kwestii powiedzieć - wyróżniam się ambicją. Nie pamiętam żadnego meczu, w którym nie zostawiłbym serca i płuc na boisku. Błędy były, są i bez wątpienia będą, ale nikt nigdy o mnie nie powie, że się nie staram i nie walczę. Mam słabość do tego sportu, kiedy wchodzę na boisko jestem innym człowiekiem, cieszy mnie każda celnie dograna piłka, każde czyste uderzenie, każdy udany drybling i wygrany pojedynek z przeciwnikiem, a porażki tylko motywują do dalszej pracy.
Zawsze miałem ogromny szacunek dla osób, które tańczą. Za każdym razem kiedy oglądam tańczących ludzi, jestem pełen podziwu dla tej całej gamy kombinacji, ruchów, układów, wygibasów, których sam widok nierzadko wywołuje u mnie strzykanie w kościach i ból stawów. Któregoś pięknego dnia postanowiłem sam się czegoś nauczyć. I wiecie co? Zabawne, ale zaczęło mi to wychodzić. I tak z czasem moim marzeniem stał się taniec. Przyznam się szczerze, że duży wpływ na moją pseudonaukę tańca (bo trudno nazwać nauką powtarzanie pojedynczych figur z tutoriali z YT na powierzchni 4m2) miała seria Step Up, która mnie w pewien sposób zainspirowała do ćwiczeń. Ogromną dumą napawały mnie później pozytywne komentarze znajomych widzących mnie na parkiecie. Ba, nadal takie pytania jak "długo już tańczysz?", "gdzie cię tego nauczyli?", "z jakiej grupy tanecznej jesteś?" wywołują szeroki uśmiech na mej twarzy, a miny osób, które dowiadują się w jaki sposób przyswoiłem tajniki Jackson'owego "moonwalk'a", czy popularnego w gronie b-boy'ów "baby freeze'a" są naprawdę bezcenne. I również w tym przypadku zdaję sobie sprawę jak daleko mi do nieraz oglądanych przeze mnie mistrzów, jednak wciąż się uczę, ćwiczę kiedy tylko to możliwe mimo tego, że rodzice czasem z politowaniem zerkają przez szparę w drzwiach do mojego pokoju i obserwują moje zmagania. W każdym razie - jeszcze wiele pracy przede mną.
Kocham muzykę. Nie wyobrażam sobie dnia bez wysłuchania paru ulubionych kawałków. Muzyka napawa mnie pozytywną energią, kiedy jej słucham, czuję jak płynie w moich żyłach i rozgrzewa cały organizm, motywując tym samym do pracy. Z tego powodu w końcu kupiłem gitarę, mimo ogromnego sprzeciwu ze strony mojego taty. Słowo daję, gdybym za każde usłyszane "to słomiany zapał", "to strata pieniędzy" i "zaraz mu przejdzie" dostawał jeden grosz, to Bill Gates pożyczałby dzisiaj ode mnie "drobne" w wysokości majątku średnio zamożnego państwa. Przez długie miesiące znosiłem Jego szyderstwa przy niemal każdym fałszu i każdym zgrzycie strun. Jawnie się ze mnie nabijał kiedy gapiłem się tępo w monitor z marnym skutkiem próbując powtórzyć serię uporządkowanych dźwięków zapisanych na tabulaturze. Jakież było jego zdumienie kiedy po roku czasu wpadł kiedyś do mojego pokoju z krzykiem "ścisz wreszcie tę przeklętą muzykę!". Zabawne, co? Nie spodziewał się, że kiedy wejdzie, muzyka natychmiast ucichnie dlatego, że oderwałem palce od strun. Był tak święcie przekonany, że się poddam, że przestał na to zwracać uwagę, a ja uparcie ćwiczyłem i ćwiczyłem. A tamten moment był dla mnie swego rodzaju punktem kulminacyjnym, bo nareszcie udało mi się zrobić coś dobrze bez niczyjej pomocy. Wiedziałem, że znowu daleko mi do mistrzostwa, jednak już coś osiągnąłem. Udało mi się sprawić, że przeciętna osoba, która mnie posłucha, uzna, że potrafię grać na gitarze.
Kto czyta tego bloga od dłuższego czasu w miarę regularnie zdążył już nieco zapoznać się z moimi wątłymi umiejętnościami pisarskimi. Pisanie to kolejna rzecz, którą lubię robić. Z pisaniem jest trochę jak z malowaniem, tylko przewaga pisania polega na tym, że każdy czytelnik czytając to samo dzieło widzi zupełnie inny obraz, choć opisany tymi samymi słowami. Jak już mówiłem - lubię pisać. Co ważniejsze, to jest jedna z niewielu rzeczy, które uważam, że robię naprawdę dobrze. Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę uchodzić za narcyza czy egocentryka, ale czytając własne notki mam takie poczucie, że odwaliłem kawał całkiem niezłej roboty. Czytam regularnie całe mnóstwo blogów, artykułów, czy pamiętników i nieskromnie powiem, że w mojej opinii zaliczam się do dosyć wąskiego grona osób, które w ciekawy i niebagatelny sposób przedstawiają swoje myśli i przeżycia. Zdaję sobie również sprawę jak daleko mi jeszcze do miana "pisarza", a co dopiero określonego epitetem "dobry". Ale cóż, lubię to robić i mam nadzieję ku uciesze moich czytelników, nie zamierzam przestać. Swoją drogą, do któregoś z moich opowiadań dostałem za pośrednictwem mojej przyjaciółki zupełnie obiektywną i profesjonalną opinię od bardzo szanowanego przeze mnie polonisty-pasjonata. Na niespełna dwie strony A4 czystego, zbitego tekstu pisanego czcionką 12 znalazły się tam może dwa pozytywne zdania na temat moich wypocin. Nie cieszyłem się tak bardzo jeszcze z żadnego komentarza, bo dało mi to do myślenia ile jeszcze pracy przede mną i w końcu pokazano mi palcem jakie popełniam błędy, które już wcześniej wyczuwałem czytając swoje prace, jednak nie potrafiłem ich wychwycić i odpowiednio nazwać.
Oglądałem ostatnio archiwalne odcinki programu Mam Talent i naszła mnie taka smutna refleksja. Jakim ja jestem nudnym nieudacznikiem w obliczu tych wszystkich cudownych ludzi, którzy są prawdziwymi wybitnymi jednostkami w swoich dziedzinach. Zawsze marzyłem o wystąpieniu w podobnym programie i o tym, by 30 milionów ludzi przed ekranami telewizorów ścierało ślinę z podłogi oglądając mój występ i z niecierpliwością czekało na następny. Zanim jednak obsmarujecie mnie w komentarzach za przesadną samokrytykę - nie bez powodu w każdym akapicie użyłem słowa jeszcze. Nad każdą z moich umiejętności stale pracuję i staram się nie spoczywać na laurach. Ktoś pewnie powie, że biorę na siebie zbyt dużo i jeśli chcę osiągnąć coś naprawdę wielkiego, to nie we wszystkich tych dziedzinach. Tylko że każda z nich zdążyła się już we mnie całkiem mocno zakorzenić i wybaczcie, ale nie wyobrażam sobie, żebym w przyszłości nie wyszedł na boisko pokopać z kumplami w piłkę, nie wyjść ze znajomymi na imprezę i nie potańczyć (i mówiąc "potańczyć" nie mam na myśli gibania się jak żelatyna w te i wewte), nie zagrać sobie lub dla kogoś na gitarze, czy nie napisać więcej żadnego tekstu. Nie, nie mam zamiaru się poddawać ani z niczego rezygnować, nawet jeśli nie osiągnę zadowalającego mnie poziomu i będę całe życie "szaraczkiem" wśród tych najlepszych, to będę robił to, co sprawia mi radość i pozwala zatracić się w chwili.
Na ostatniej klasowej wigilii w moim ukochanym liceum
jedna z koleżanek, którą darzę ogromną sympatią
mimo tego, że nigdy nie miałem okazji ani dłużej z Nią porozmawiać,
ani spędzić więcej czasu
zaskoczyła mnie złożonymi mi świątecznymi życzeniami.
"Życzę ci, abyś zawsze był takim uśmiechniętym, szalonym i pozytywnym człowiekiem jakim cię znam."
Aż łza się w oku kręci.
I oby się spełniło.
A Wy, moi drodzy? Jakie są Wasze marzenia?