Bolało. Bolało tak, że myślałam, że umrę. Ostatni rok wypełniłam łzami, popełnionymi głupstwami, podejmowaniem idiotycznych decyzji, żalem i tyloma strasznymi chwilami, że na myśl o nich zamieram. Znalazłoby się parę biczów, którymi okładałam się tak długo, aż niewiele z nich zostało. Kilkanaście miesięcy temu stałam w mrocznym i bardzo strasznym miejscu, z przerażenia nie mogąc myśleć o niczym innym, niż ono samo. Wegetowałam, a moja choroba przytulała mnie jeszcze mocniej, kiedy spędzałam w łóżku całe doby, mocząc poduszki łzami i krwią. Pani Hiobowa, której nie umiałam grać - moje alterego.
Zdrowienie przypomina leczenie rany. Najpierw boli, kiedy ktoś dotyka zranionego miejsca. Potem krwawi kurewsko mocno, kiedy próbuje się ją oczyścić. Ropa wysącza się długo, powoli i z komplikacjami. A potem czysta rana zaczyna przysychać. Czasem jej brzegi jeszcze swędzą na samo wspomnienie tego, jak niemalże paliły żywcem. Skóra różowieje, zasklepia się. I tyle. I aż tyle. I ślad zawsze będzie.
Przełom przyszedł kiedy uświadomiłam sobie, że nie będzie przełomu. Kiedy zaufałam odpowiednim ludziom, próbując choć trochę uwierzyć, że nie rozszarpią mnie do końca, że mi uwierzą, że będą moimi oczami, kiedy ja nie będę widzieć.
Codziennie budzę się pełna wątpliwości. Wstaję, biorę lekarstwa, chodzę do pracy, zajmuję się domem. Próbuję oswajać to, co w sobie noszę, najzwyklejszą codziennością. Zdarzają się straszne noce. Bezsilne i nieme poranki. Dalej się boję, martwię. Jeszcze czasem płaczę. Nie zawsze wszystko rozumiem. Myślę o tym, co przeszłam i co jeszcze przede mną. Watpię w tę drogę, którą mam do przejścia.
Ale już nie uciekam.