W niedzielę pożegnałam mojego pieska. Miała równo piętnaście lat i miesiąc. To jej zdjęcie, które mam na awatarze w komputerze. Jest takie urocze... Cały dzień płakałam, a miałam tego dnia dwie imprezy rodzinne - jedną u mnie, a drugą u Michała. Było to tak.
Wróciłam z Woodstocku, mama mnie odebrała. Wjeżdżamy na podwórko, patrzymy, a Sonia leży przy bramie. Oczy szeroko otwarte, nie mruga, strasznie szybko oddycha. Wzięłyśmy ją do cienia i nie wiedziałyśmy, co robić. Zadzwoniłam do brata Michała, który jest na ostatnim roku weterynarii i zapytałam co mam robić. Powiedział, że zaraz przyjedzie. Ale za chwilę zadzwoniłam jeszcze raz, bo nie było już po co...
Jak pojechałam do Michała, to jeszcze nie zdążyłam podejść do drzwi, a jego mama wyszła i mnie przytuliła. Ja naturalnie w ryk. Wracając do domu, gdzie czekała kolejna impreza, chciałam zadzwonić do mamy, żeby nam bramę otworzyła, bo było juz sporo ludzi i nie było gdzie zaparkować, ale brama była już otwarta. I mówię ,,no tak, już nie trzeba zamykać'' i znowu w ryk. Ech.
Na drugi dzień już nie płakałam. Było mi lepiej. To prawda, że sen pomaga.
A dzisiaj jedziemy nad jezioro do niedzieli. Mają być burze w sobotę. Pewnie będę się bała w tym małym domku. Ale trudno.