Tracę słowa. Czuję ich gorzki posmak na czubku języka, oplatam je wargami, popycham oddechem i ...nic. Nic się nie dzieje. Nie wydaję z siebie żadnego dźwięku, choć cała drżę, chociaż w mojej głowie myśli obijają się o siebie, przepychają, ścigają i walczą. Patrzę na niego, choć patrzę w pustkę, w nieobecne oczy, w zaciśnięte usta. Oplata mnie powietrze gęste od niewypowiedzianych słów, lepkie od tych niemych oskarżeń. Chciałabym zniknąć, zapaść się pod ziemię, cofnąć w czasie, ukryć i przeczekać.
Zbyt często wyliczam ile z siebie daję, kalkuluję na chłodno, sprawdzam wynik, porównuję, dodaję, odejmuję. Znika moja bezinteresowność. Odpycham radość codzienności. Krzyczę o pobudkach o szóstej, o nieprzespanych nocach, o tonie prania, zmywarce pełnej naczyń, o przypalonym obiedzie, o rachunkach, o oszczędnościach, które znikają zbyt szybko.
I patrzę w lustro, odwracam wzrok. To nie ja. To nie mogę być ja. To nie chcę być ja. Bo przecież to moje decyzje, przecież to mój wybór, jak mogę go za to karać? Jesteśmy w tym oboje. Nikt nie zrzucił na nas obowiązków, nikt nie podsunął planów, które wymagają nieprzespanych nocy, nikt nie wybrał naszej drogi za nas. To ja zdecydowałam się na wszystko, co teraz wydaje mi się być zbyt trudne, przytłaczające, bezcelowe.
I kiedy on chce zainwestować w swoją przyszłość, zamiast trzymać jego dłoń, ja odpycham go od siebie. I mam w głowie wszystkie najgorsze scenariusze. Widzę broń na jego ramieniu, widzę odciski na dłoniach, widzę jego, który nagle stałby się nie mój, nie dla mnie. I nie chcę musieć na niego czekać, nie chcę musieć za nim tęsknić, martwić się i błagać, by był. Nie chcę by był w domu gościem. Ale przecież chcę by spełniał marzenia, my zrobił to, czego pragnął od zawsze.
Chciałabym żeby to było prostsze, żeby rozmowy nie kończyły się trzaśnięciem drzwiami, żeby słowa nie krzywdziły, żeby skończyły się wojny, huragany i burze.
Na dobre i na złe. Więc jestem. I będę.