Ten post usunę za kilka dni, by wszystkie zainteresowane osoby zdążyły go przeczytać. Nie chcę jednak, by zostawał tutaj, przypominał mi o tym koszmarze, przez który przechodzę i psuł tego bloga...
Jak wygląda moje życie od dłuższego czasu?
Nie docieram na uczelnię, bo nie mogę wyjść rano z łazienki.
Jak już stoperan lub laremid zaczyna działać, idę spóźniona na zajęcia.
W komunikacji miejskiej dostaję histerii. Skręcam się z bólu brzucha, cała się trzęsę, pocę, jest mi raz zimno, raz gorąco. W jelitach jeździ mi tak, jakby miały zaraz eksplodować. Robi mi się słabo, kręci mi się w głowie. Wysiadam. Idę na piechotę.
Podchodzę pod wydział. Najpierw do łazienki, skontrolować, czy aby na pewno leki działają. Jest ok, ale najchętniej nie wychodziłabym z łazienki. Znów ból brzucha. Mdłości. Siadam na ławce. Oddycham. To nic nie daję. Nie idę na zajęcia.
Przez 1,5 godziny siedzę na ławce lub chodzę w kółko, zbierając siły, by wejść na kolejne (trzecie) ćwiczenia. Wiem, że jestem w dupie, bo na poprzednich było kolokwium, do którego się uczyłam cały poprzedni wieczór. Ale nie mogłam wejść.
Zbliżają się kolejne zajęcia. Trzęsę się z przerażenia. Wiem, że muszę tylko przesiedzieć, że nikt nie będzie mnie o nic pytał, nic nie muszę umieć. Czego się bać? Tego bólu, tego, że będę musiała wyjść z zajęć do łazienki.
Koleżanki wychodzą pod wydział. Patrzą się na mnie dziwnie. "Co z tobą Zuza? Czemu tu siedzisz? Czemu nie ma Cię na zajęciach?". Nie wiem, co im powiedzieć. Przecież to już któryś dzień z kolei. Mam tyle nieobecności, że nie wiem, za co się brać.
Wchodzę z nimi na kolejne ćwiczenia. Po 30 minutach muszę wyjść, bo czuję, że rozerwie mi brzuch. Zostawiam rzeczy, mówię, że wychodzę na chwilę do łazienki. Nie wracam po rzeczy, nie mogę, bo wiem, że zaraz znowu będę musiała wychodzić. Po zajęciach zabieram płaszcz i torbę i urywam się z uczelni. Jak codziennie.
Piątek spędziłam w szpitalu.
Drażliwe jelita, serio? Więc co, mam brać dziekankę?
Dzisiejsza waga 70,4, super, bo od jakichś 2 tygodni waga w weekendy pokazywała w okolicach 72-73 przez tygodniowe zaparcia, wywołane lekami przeciwbiegunkowymi.
Straciłam wszelką motywację. Nie mogę ćwiczyć, bo ciągle boli mnie brzuch. Od środy 24h/dobę, bez przerwy.
Zajebiste mam życie, co?