Hej Misie :*
Na zdjęciach macie moją miłość, czyli cieciorkę :) Ostatnio bardzo często jem z niej różne potrawy, ponieważ bardzo mi smakuje i jest wyjątkowo zdrowa. Na pierwszym zdjęciu - gotowana cieciorka ze szpinakiem, pieczarkami, cebulą i czosnkiem (+ przyprawy oczywiście). Na drugim ta sama cieciorka, ale z dodatkiem warzyw z patelni (któraś z moich kolacji). Na trzecim nowość, którą odkryłam niedawno i jestem bardzo z tego zadowolona - coś na kształt hummusa, jeszcze w blenderze :) I na ostatnim zdjęciu ten owy pseudohummus na razowych grzaneczkach - idealna sprawa na śniadanie!
Pasta z cieciorki to u mnie: ok. 20 dag ugotowanej cieciorki, spoooro natki pietruszki (ja dałam taką pełną garść), 3 łyżki stołowe oliwy z oliwek, 2 ząbki czosnku, 2 łyżki soku z cytryny, 3 szczypty ziół prowansalskich, trochę pieprzu i odrobina soli. Wszystko zblendowane, dodałam trochę wody, żeby uzyskać odpowiednią konsystencję. PY-CHO-TA i samo zdrowie! :)
Więc tak, po kolei. W niedzielę wieczorem pojechałam z koleżanką oglądać mieszkanie i pytała mnie, czy umiem coś na poniedziałkowe (wczorajsze) kolokwium z historii (strasznie trudne i strasznie nic nie umiemy na ćwiczenia), a ja, że nie, ale trudno, bo napiszę sobie w drugim terminie, a teraz przynajmniej zobaczę, jak ono wygląda. Ona powiedziała, że też nic nie ogarnia, ale to spoko, bo ona się zapisała na egzamin 18-tego czerwca, a poprawa będzie 13-tego. A ja tak wtf oO Przecież ja się zapisałam na egzamin 11-tego!
No i faktycznie, okazało się, że poprawa jest dopiero w sesji i gdybym nie zaliczyła pierwszego terminu, automatycznie egzamin przepada na wrzesień. Przeraziłam się... wróciłam do domu o 22 i usiadłam do książek.
Ok. 3 nad ranem stwierdziłam, że rezygnuję. Co umiem to umiem, liczę na fart... a nie umiem za dużo. Nastawiłam budzik na 6, bo kolokwium miałam na 8 i położyłam się do łóżka. Leżałam z pół godziny... pikawa, dreszcze, łzy, nagłe zimno... usiadłam na łóżku i wpadłam w histerię. Wiecie co? To była chyba najgorsza noc w moim życiu. Autentycznie nagle zrozumiałam, dlaczego ludzie popełniają samobójstwa. W tym potwornym, nocnym amoku próbowałam przywołać najweselsze myśli, wspomnienia, plany. Zaraz będę chuda, jadę niedługo do Niemiec, wakacje, nocne spacery, picie nad rzeką, krótkie spodenki, pachnące wieczory, sierpniowe Bieszczady - i to wszystko bez znaczenia, czy zaliczę egzaminy czy będzie wrzesień. Zazwyczaj takie myślenie pomagało (choćby na chwilę, żeby potem wrócić). Tym razem nie, po prostu siedziałam i płakałam. Nie chciałam żyć, żadna z tych rzeczy nie sprawiła, że się uspokajam. Wszystko to wydawało mi się marne, przemijające, chwilowe. Całkowita histeria, ale w dodatku uczucie, którego wcześniej nie znałam - totalna rezygnacja z życia, zupełna niechęć oczekiwania na świt i dalsze życie. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale mam nadzieję, że nigdy się nie przekonacie. Bo ja wiele razy w swoim życiu mówiłam "nie chce mi się żyć", a tak naprawdę nie miało to nic wspólnego z tym nocnym uczuciem.
Tej nocy nie poszłam spać w ogóle. Wzięłam leki na uspokojenie i usiadłam z powrotem do nauki. Zakończyłam ją kilka minut po 6, umalowałam się, ubrałam i pojechałam na zajęcia. Kolokwium napisałam dobrze. Wytrzymałam na uczelni do 18 (nie wiem, jak) i w strugach deszczu przy akompaniamencie burzy wróciłam do domu, zahaczając przy okazji o kwiaciarnię celem zakupienia mamie kwiatków. O 19:30 padłam spać i obudziłam się dziś o 8:30.
Po co to piszę?
Wiele razy czytałam blogi odchudzających się dziewczyn, zanim sama podjęłam swoją walkę. Ale zawsze były takie kolorowe, kwieciste, pełne wspaniałych słów. I czytając to miałam wrażenie, że te laski mają mega wspaniałe życie, pieniądze, zdrowie, przyjaciół, dużo czasu na ćwiczenia - coś, czego ja nigdy nie będę miała. I rezygnowałam.
Piszę to po to, byście wiedziały, że mimo tych wszystkich problemów, mimo tego, że podejrzewam u siebie nerwicę (na jutro zapisałam się do psychiatry, nie ma co tego odkładać), mimo braku czasu, zapieprzu na uczelni, wiecznego nawału nauki - DAJĘ RADĘ! I to wszystko nie przeszkodzi mi w diecie, ćwiczeniach, zdrowym trybie życia. Problemy były, są i będą, ale prawdziwym wyzwaniem nie jest ich pokonywanie czy uciekanie od nich, tylko pogodzenie się z tym, że są i włączenie ich na stałe do swojego życia. Jak rozwiążę swój problem ze złym tolerowaniem nerwów, to pojawi się kolejny, jestem tego pewna! Może być dużo gorszy i poważniejszy. Nikt nie jest w 100% szczęśliwy i bezproblemowy. Ja wiem, że szczęście i stan stabilności, równowagi życiowej, osiągnę dopiero wtedy, gdy pogodzę się ze swoimi problemami.
Kończę nudzić i idę do nauki... jutro dwa ważne kolokwia i zajęcia od rana do wieczora :( ale potem zrobi się trochę luźniej: egzamin w piątek, w poniedziałek, no i później dopiero w sesji... Trzymajcie za mnie mocno kciuki :( za 3 tygodnie koniec!