please, take me down to the paradise city.
słone pistacje popijam gorzką herbatą, wyprowadzam pierwiastki z twierdzeń pitagorasa, wyznaczam współrzędne środka okręgu, odróżniam radę europy od rady europejskiej oraz rady unii europejskiej. w głośnikach brudne, grunge'owe brzmienia; wracam do korzeni. karnety wiszą na tablicy korkowej, a ja wpadam w panikę, że nie mam się w co ubrać, by zamanifestować moją dojrzałość.
nastrój zmienia się z godziny na godzinę, nie mogę jednak powiedzieć, że jest źle - bo nie jest. dziwnie tak, skomplikowanie na pewno, ale czy źle ? dużo tracę, ostatnio więcej niż może się wydawać, ale chyba wypracowałam w sobie wreszcie jako taką odporność na świństwa wyrządzane przez ludzi. a może świadomość ostatnich kilku miesięcy tutaj nie pozwala mi się rozsypać.
zgubiłam kolejną parę kolczyków, a na biurku jak zwykle mam bałagan. i mimo tych siedemnastu dni, które zostały, czuję w sobie swego rodzaju spokój, w niczym jednak nie przeszkadza on przedmaturalnej panice, której wszyscy już, łącznie ze mną, mają dosyć.
są ludzie, są dźwięki, zdarzenia i miejsca które sprawiają, że jestem szczęśliwa.