Z czasów głębokiego singlostwa. Zastanawia mnie jeden fikołek umysłowy. Jeżeli żonaty facet, nie kryjący, że ma żonę i małe dziecko proponuje swojej wolnej koleżance "miłe spędzanie czasu" (deklarując przy tym długość swojego bakłażana) to... co się kurde roi w jego głowie? Niby jakim kurde cudem miałabym chcieć w to iść wiedząc, że mnie tym samym wprost nie szanuje? Jeśli jestem zainteresowana relacją to nie będę bawić się w półśrodki. Dla mnie sama intymność cielesna (że tak to eufemistycznie ujmę) NIE ISTNIEJE bez relacji romantycznej. Gdyby tylko o to chodziło, to równie dobrze mogłabym być całe życie sama. W końcu istnieje cała masa zabawek. A zabawki nie przenoszą chorób i dają gwarancję sukcesu. Dotknęło mnie to wtedy i nawet po latach moje myśli są kwaśne na samo wspomnienie tej "propozycji". Ostatecznie ktoś myśli, że skoro jestem sama to zainteresują mnie ochłapy, czyli substytut związku. Przy okazji nie szanuje on też swojej żony. No i kwestia tego, że chociaż relacja to nie transakcja, to tylko on by cokolwiek na tym "ugrał". Na koniec dnia on wracałby do ukochanej żony i prowadził sobie dobre życie okraszone smutkami i radościami posiadania rodziny, a ja zostałabym "w pustym domu". Co nie zmienia faktu, że czułam się głęboko zniesmaczona i poniżona taką propozycją.