Ktoś kreśli mapę drogi którą pójdę dalej. Już prawie świt, jeśli nie śpisz, to nalej zanim kolejny raz pokutnie upadnę pod krzyżującą się z oparciem krzesła linię blatu stołu.
Moja krew w temperaturze wrzenia.
Patrzę Ci w oczy i w głowie pytam, czy pamiętasz ten dzień, kiedy spijałeś wino z jej obojczyków.
Pamiętasz-Jak mógłbyś zapomnieć....Drżącym głosem zaczynasz mi opowiadać o narkotykowych ekscesach jej brata, o tym, jak dostał od Ciebie po pysku, za to, że nazwał ją kurwą.
Tu wszystko jest towarem. Energia bezustannie jest wymieniana za energię,
Każdy musi odpowiadać za swoje czyny. Naturalną konsekwencją dzisiejszej przygody będzie jutrzejszy ból głowy.
Chyba nie jestem na czasie. Milcz. Nie potrzebuję więcej słów, wystarczy, że jesteśmy tu i obaj wiemy o czym myśli drugi z nas. Tobie też, uwierz i spróbuj z tym nie walczyć.
Unoszę głowę nad chmury, stąd widzę wszystkie niebiańskie łąki, stąd widzę wszystko.
Skondensowany smak codzienności.
Zapach zapałek schnących na mokrym od deszczu betonie.
Wspominam wczorajszy dzień. Praca, tak ciężka, że aż padam na ryj, brak sił na cokolwiek, przyobiednia telewizja i ględzenie w niej o prawakach walczących z lewakami, kolejny dzień;
faszyści, komuchy, kibole, antify, idioci.
Myślą, że nienawiść ma moc niszczenia nienawiści, ale nienawiść wymusza tylko kolejny akt nienawiści. Kłamcy, dzieci, samsara.
W rozkładzie wypada głupiec.
A po nim mag, eremita, moc, umiarkowanie i słońce.
Królowa kielichów zaczyna tańczyć w deszczu.
Dwa denary upadają na podłogę wieży Boga, której już nie ma, bo roztrzaskał ją grom z jasnego nieba.
Kochankowie umierają od strzałów z pepeszy.
Ich ciała i dusze na zawsze razem. Czytam horoskop na przemian z doniesieniami o życiu gwiazd. Drzwi kościoła zatrzaskują się przede mną.
Zwłoki odarte z ciał wiszą w lumpeksie do którego nikt nie zagląda. Po lewej empik, po prawej sklep z narzędziami.
Wymiotuję.
Chcę tylko, byście dali mi spokój.
Zapach wczorajszego powidła ora mózgi jak tefałen po ruskim spirytusie.
A później rozmowa z moją najdroższą, i tak dzień przy dniu pachnie postępującą degradacją organicznej materii. Słowa spływają po nas jak kolejny zapomniany sen. Wczoraj, dziś, jutro i na wieki wieków amen.
Może to naiwność, ale wierzę, a każde zwątpienie którego doświadczyłem okrywam niepamięcią, jak dziecko przykrość wyrządzoną przez któregoś z rodziców.