Wracam do mu, nie wiem która jest. Wiem, że zasypiam po 3.
Mama budzi mnie o 4, sprawdzając czy wróciłam do domu w jednym kawałku.
Śpię dalej. Kiedy budzę się jest jasno. Na zegarku 6.52. No tak.
Chwytam telefon i piszę do P. Na dzień dobry.
Rzucam okiem na akwarium, czy są wszystkie rybki. Raz, dwa, trzy. Są.
Idę do lusta. Rozczochrana. Rozmazana. Skacowana. Zmięta. Taka jaka powinnam być po imprezie.
Nie przeszkadza mi to.
Czuję jakbym obudziła się na innej planecie, w dodatku na takiej, gdzie nie ma atmosfery.
Nie tylko na mojej planecie nie ma atmosfery. Ze mnie też gdzieś uleciała.
7.30: poranna kawa i TV. Na Rebel.tv leci Jamie Woon - Lady Luck. Nie znam, ale wkrótce przypada mi do gustu.
Zarzucam sweter i wychodzę na balkon. O, nawet Tatry widać.
Zapalam papierosa. Boli mnie głowa. W sumie to mam to gdzieś.
Wracam przed TV przerzucać kanały. Ale kanał... Słyszę jak sąsiadka krzyczy na sąsiada.
W pokoju czeka na mnie pobojowisko, które sprawia, że trudno mi odgadnąć czy to aby na pewno mój pokój.
Zerkam na zegarek. Już czas iść pod prysznic. Obudzić się. Zmyć z siebie kaca.