Listopad to miesiąc z definicji paskudny, i na swój sposób depresyjny. I mimo tego, że tym razem, wśród tych wszechogarniających nerwów, zmęczenia, niezadowolenia z samej siebie i zawodu tak sobą jak i kilkoma innymi osobami, pojawiły się dwa jasne punkty, cieszę się, że jedenasty miesiąc roku ma się już ku końcowi. Wprawdzie nie jestem na tyle naiwna, żeby wierzyć, że dwunasty będzie dużo lepszy, ale chyba po ujrzeniu w kalendarzu daty 1 grudnia zrobi mi się sporo lżej na duszy.
Muszę to powiedzieć z przykrością - za dużo myślę. Do tego podświadomość też robi swoje, serwując mi sny tak realistyczne i tak dziwaczne w treści, że budzę się smutna, wściekła i dobita - ale na pewno nie wypoczęta. A już na jawie w głowie mam burdel większy, niż w tej przysłowiowej damskiej torebce... Przyglądam się swoim relacjom z niektórymi osobami, czy raczej - ich stosunkowi do mnie, i pojęcia nie mam, czy się rozpłakać czy roześmiać; zacisnąć zęby i 'wziąć na przeczekanie', poczekać aż dana znajomość sama wygaśnie śmiercią naturalną (bo wątpię, żeby w razie czego chęć jej podtrzymywania była obustronna...), czy po prostu już teraz odciąć kilka lat ostrym nożem. I często przelatuje mi przez głowę myśl, że chciałabym być zdolna do ostatniej opcji...
Dlatego coraz bardziej doceniam te chwile, kiedy mogę się po prostu wyłączyć i dobrze bawić, a myśli o formalnych i nieformalnych, realnych i nierealnych, bliższych, dalszych i w ogóle wszelkich problemach same, bez specjalnego zmuszania zostają gdzieś tam. Za drzwiami pociągu czy klubu, gubią się na którymś kilometrze przebytej drogi, i przez jakiś czas jestem tylko ja, paru ludzi, i dobra zabawa. Obojętnie, co rozumieć przez to ostatnie - skakanie, śpiewanie i obrywanie radosnymi crowd-surferami, czy śmiech do łez z byle czego, wygłupy w najzwyklejszych sytuacjach, biegi po krakowskim rynku, i przekonania, że tak z zupełnie obiektywnego punktu widzenia to wszystko to jakiś dziki kosmos. :) Dobrze, że udał się krakowski koncert; a chyba jeszcze lepiej, że jednak wypaliło to wariackie spotkanie sprzed kilku dni. Łapuię się na tym, że uśmiecham się sama do siebie, na wspomnienie co zabawniejszych momentów, i pewnie tak będzie jeszcze przez jakiś czas.
Oby. Przyda się ta pozytywna energia, bo najbliższy czas z czysto obiektywnego punktu widzenia nie będzie usłany różami i oblany purpurowym blaskiem. Postulowałabym raczej - excuse my French - użycie stwierdzenia 'us*any kłodami i oblany wiadrem pomyj'. Ale no... głowa do góry, pierś do przodu, uszy w szpic i dam radę, tak...?
[Zdjęcie stare, nawet bardzo stare chyba (nie mam czasu ani pomysłu na nic nowego), i na przekór aurze zaokiennej. Kochana Zimo, ja mam propozycję. Weź sobie ten śnieg, lód, mróz i co tam jeszcze masz w zapasie, gratis możesz zabrać to przeziębienie, którego się nabawiłam w trakcie ostatnich szaleństw. Weź to wszystko i idź stąd byle dalej, dobrze...? -_-']