Typowa ja. Dwa razy zaliczyłam cudowny kibel. Mam już naprawdę serdecznie dość tej pieprzonej bulimii. Miałam dziś zasypiać głodna. Zaczęło się tak ładnie. Na śniadanie banan, a potem przed siłownią ubzdurało mi się, że powinnam zjeść kromkę chleba, skończyło się na napadzie i rzyganiu. Na siłce spaliłam 500kcal, porobiłam różne ćwiczenia i miało być już dobrze. Ale zabrałam się za robienie obiadu dla ojca, niby dietetyczny, niby nałożyłam sobie małą porcję, ale znów skończyło się napadem. A potem to w sumie nic konkretnego nie jadłam, bardziej podjadałam jakieś gówna.
Żarcie na jutro kupione, idę do pracy - powinno być ok.
Po prostu nie żreć.
To wszystko.
Przecież to nie jest aż takie trudne.
Zważyłam się na siłowni i jestem załamana. 65kg. Mogłam się spodziewać. Dobrze, że nie więcej, ale łudziłam się że będzie chociaż 64... Niby kilo różnicy, ale dla mnie to naprawdę dużo. 65 to górna granica wszystkiego. Całego życia. Ważąc powyżej 65kg moje życie straci resztki sensu.
Ogarnę się.
Będzie dobrze.
Jutro ładna dieta.
Obiecuję to sobie.
Nie.
Ja WIEM, że tak będzie.
Inni zdjęcia: Przy Koloseum nacka89cwa... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24