Godzina jazdy zatłoczonym PKSem z Żywca. Przystanek Koszarawa. Wizytę w tej okolicy rozpoczynamy zgodnie z tradycją - od zakupów w niewielkim sklepiku spożywczym. Byle sycących, byle kopiących i co ważne lekkich;] ponoć przed nami niełatwe podejście do Chatki na Lasku. Znaleźli się i tacy, którzy dzień tej przechadzki zakwalifikowali jako "najgorszy w życiu". Przy okazji spotykamy kilku przybyszów z wielkiej geograficznej rodziny. Rozmowy wyglądają mniej więcej tak: ONI: Hej, przyjechaliście na Dętki? MY: No jasne, zapowiada się wspaniały weekend ... ONI: Mamy taką nadzieje, [...] a w ogóle to jest X, to X, a to X. A skąd przyjechaliście? MY: Z Warszawy ONI: uuuu, to pa Po czym obracają się na pięcie i uciekają od nas. Ehh, na wszelki wypadek później nauczyłam się odpowiadać, że jestem z Mazur;] Mimo niegórskiego obuwia i ciężkich plecaków po 40min docieramy do owianej legendą chatki. Droga okazała się znośna, chociaż odnotowałam krótki kryzys. Na miejscu wita nas tłum radosnych geoludzi z różnych zakątków Polski, (przede wszystkim nasi znajomi z WGiSRu, którzy przybyli już dzień wcześniej) i oczywiście Pan Lechu - opiekun domku. Dostajemy miejsca w przytulnym pokoju na poddaszu pełnym interesujących gadżetów, na co dzień prywatnym "apartamencie" Leszka. Atmosfera jest gorąca, w niewielkim (jak na ilość ludzi) pomieszczeniu na dole integracja pełną parą. Jedni śpiewają, inni grają w karty, prowadzą zaciekłe dyskusje przy piwku. Co jakiś czas powtarza się hymn "Geografia najlepsza w świecie jest..." Po dosyć krótkim rozeznaniu koledzy z wydziału zabierają nas na stok. Idziemy a właściwie brniemy w śniegu tylko chwile. Mimo moich wcześniejszych zapowiedzi o nie tykaniu się dętek poddaje się namowom i zjeżdżam. Wrażenia pozytywne, bardzo. Jest adrenalina i wielka radocha. Nawet nie marudze wchodząc pod górkę!:D Wracamy po dwóch godzinach i wtapiamy się w tłum. Zapada decyzja o moim i Małgosi udziale w jutrzejszym konkursie. Wystartujemy jako "Owoce Jogobelli". Nie wysypiamy się szczególnie, warunki do komfortowych nie należą, ale nie o to przecież chodzi na takich wyjazdach;) Jakoś po 11 udaje nam się dotrzeć na miejsce rozgrywek. Przed 12 zaczynamy rywalizacje, startuje 38 drużyn! Jedni zjeżają rozebrani, inni "na pieska", albo w szacie Św. Mikołaja, z maskami na twarzy, z kolorowymi włosami. Jest komu kibicować. Po pierwszej serii ku zdziwieniu wszystkich, a najbardziej nas samych jesteśmy najlepsze. W oczekiwaniu na drugą część biegamy, tarzamy się w śniegu, grzejemy przy ognisku a i tak zamarzamy. Druga seria polega na tym, by przede wszystkim nie zaliczyć gleby. Nie łatwa to sztuka zważywszy na wyślizgany już tor i tą niestabilną drugą dętkę. Udaje się nielicznym i bynajmniej już nie "Owocom Jogobelli" Cóż, odegramy się za rok:P Wieczór spędzamy, podobnie jak poprzedni, na niezwykle interesujących pogawędkach o życiu i studiach. Około 21 (tuż po tym jak Małysz zdobywa drugi srebrny medal) przybywają organizatorzy z wynikami. Pierwsze miejsce zajmuje Kraków, dwa kolejne - Warszawa:) Wyjeżdżamy następnego dnia - w walentynkowy poranek. Pełni wrażeń i żarcia z maka docieramy wieczorem do Warsztungi. Strasznie fajna sprawa taki zjazd "ludzi z branży". Ciekawa jestem, co w kwietniu pokaże nam Gdańsk:)