kilka słów o... miłości
Dojrzałem do tego, że to co najwspanialsze w życiu można przeżywać samemu, a przeżywanie tego z drugą osobą (którą kochamy) jest dodatkowym szczęśliwym czynnikiem. Jednak na pewno nie warunkiem, aby to było coś pozytywnego.
Należy pamiętać, że jedyną osobą, która jest w stanie dać Ci szczęście, radość i spełnienie jesteś Ty sam. Nikt nie może być odpowiedzialny za nasz stan, za nasze uczucia. W ogóle do pełni szczęścia wcale nie potrzeba miłości. Nie potrzeba bliskości, poczucia przynależności. Bezpieczeństwo budujemy sami, dokładnie przeżywając to wszystko, co przyjdzie.
Nigdy nie uwierzę w historię o dwóch połówkach, które się uzupełniają. Cóż za bzdury! Ja jestem całością, druga osoba (jeśli się pojawi) jest całością. Związek wcale nie polega na uzupełnianiu się. Związek polega na dawaniu, kiedy mamy na to ochotę, a nie poczucie obowiązku. Nie polega związek na oczekiwaniach względem drugiej osoby, na zależności.
Złożyłem przysięgę, że nigdy nie będę potrzebował innej osoby,
Zamieniłem swoje serce w klatkę ofiary i pewnego rodzaju wściekłości
Nauczyłem się, aby w tym szale nie tracić siebie, aby nie zapominać o sobie. Jest to jedyny warunek szczęśliwego związku, który wyznaję. Oczywiście! Druga osoba (którą kochamy) jest tą najważniejszą, chcemy jej dobra, dbamy o nią, spędzamy wolny czas. To niezwykłe miłe doświadczenie. Jednak doświadczony wydarzeniami potrafię tylko tyle o tym napisać "to miłe". Mam wrażenie, że trudno mnie zaskoczyć, niczego się nie spodziewam, ani nic nie zakładam. W tej kwestii kompletnie ową kontrolę straciłem i całe szczęście, bo wiem, że to jedyna sfera, która kontroli nie znosi i umiera, jeśli zbytnio o nią dbamy. Albo też dbamy o nią na siłę. Nic mnie już nie wzruszy ani zdziwi.
Miłość i związek jest wartością samą w sobie, ale nie czymś koniecznym do życia. I tylko z takim założeniem można mówić o dojrzałości. Dopiero później zaczynamy rozumieć, że za drugą osobą można skoczyć w ogień. Tak stała się dla nas ważna... Ale to nic na siłę, bez przymusu i nawet bez deklaracji. Bez gadania o uczuciach, bez gadania o emocjach. To po prostu się wydarza. Rośnie gdzieś obok i dopiero z czasem widzimy, jakie to piękne.
Nie spodziewam się jednak rewolucji w moim sercu, motylków w brzuchu, gromu z jasnego nieba. Już mam to za sobą. To już było i nigdy nie wróci.
I chociaż za wszelką cenę chciałem to przy sobie zatrzymać i nie pozwolić odfrunąć, to właśnie przez chęć zatrzymania, nie potrafiłem się cieszyć z tego, co było w tym najpiękniejsze. Byłem zaborczy.
Teraz jestem bezrefleksyjny i niczego nie oczekuję i chwała Bogu. Zawsze taki byłem. Często lubiłem powtarzać "byłem normalnym człowiekiem, dopóki się nie zakochałem". Sporo w tym prawdy. Teraz, w ostatecznym rozrachunku wiem, że swoje już przeżyłem i poziom emocji, które przeżyłem starczył mi na całe życie. Miło jest być z kimś, ale nigdy przenigdy nie na takim poziomie - to musiałoby kosztować moje drugie życie. Reasumując, najważniejsze to jest być szczęśliwym z samym sobą, bo wtedy bycie z kimś innym stanie się przyjemnością a nie koniecznością. Zahartowałem się, oddycham własnym tlenem i moja przestrzeń jest tylko moja.
Nigdy już nie zrobię czegoś wbrew sobie. Nie oddam się nikomu, należę tylko do siebie.
Nie oznacza to, że się zamykam na nowe znajomości. Nie, to się nigdy nie zmieni. Nikt mnie nie skrzywdził, więc nie muszę się niczego bać. Zmienił się mój stosunek do spraw. Jeśli napiszę, że 'dojrzał' to będę banalny, ale tak właśnie jest. Wykrystalizował się - o! to ładniejsze słowo.
Ostatecznie lepiej jest być nieszczęśliwym z samym sobą niż być nieszczęśliwym z kimś.
Miłość nie jest dla mięczaków. Teraz to wiem.
Niczego nie żałuję
Nie ma nic do zapomnienia
Cały ból był tego wart
Nie uciekam w przeszłość
Starałem się robić jak najlepiej
Teraz wiem, że na to zasłużyłem
Nade wszystko, jedyną rzeczą która mnie ukształtowała i prowadzi mnie przez życie to wielka ambicja, gigantyczna, nigdy nienażarta ambicja i upór. To ona stworzyła mnie takiego, jakim jestem i jakim chcę być. Bo odkąd pamiętam, miałem na siebie pomysł, dokładnie wiedziałem, jaki chcę być i co chcę osiągnąć. Teraz powoli to osiągam. To nawet nie chodzi o spełnianie marzeń. Chodzi o realizowanie się, o bycie w nieustannym ruchu. Wpoiłem sobie to wystarczająco mocno, by kiedykolwiek to zatracić. I nigdy, żadna idea, żaden człowiek nie będzie w stanie mi tego przysłonić, zabrać.
Warto jednak mieć w tym wszystkim po prostu dobre serce. Czerpać od innych pozytywną energię, którą można później oddawać ze zwielokrotnioną siłą. Otaczać się wartościowymi, mądrymi (po prostu) ludźmi. To stanowi dla mnie wartość obok ambicji.
Wiem, że trzeba mieć niesamowicie twardy tyłek, żeby osiągnąć cokolwiek. Trzeba mieć pomysł na siebie - i cholernie dbać o to, żeby nie zjeść własnego ogona.
Ale wiecie co i tak jest najważniejsze? Praca. To stanowi dla mnie największą z największych wartości. Nie uważam wcale, że trzeba się zaharowywać, żeby coś osiągnąć, ale trzeba przy minimum energii, potrafić osiągać maksimum i jeszcze więcej. Trzeba umieć zamieniać słowa i wyobrażenia w rzeczywistość. Wiara w siebie jest absolutnym minimum. Nie zawsze jest mi łatwo kroczyć przez szlak, który obrałem. Ale wyrobiłem w sobie nawyk pozytywnego myślenia i cały czas uczę się go wskrzeszać, kiedy jest mi potrzebny. Dzięki temu wiem, że nic nie jest w stanie mnie złamać.
Te dwa lata wojny w mojej głowie były mi niesamowicie potrzebne. Jestem silniejszy i bardziej świadomy niż kiedykolwiek. Moje aspiracje nigdy we mnie nie umarły i nie umrą i to jest jedyna stała rzecz w moim życiu.
Niesiony wydarzeniami powracam do mojego znajomego już reżimu. Do reżimu pracy, samokontroli i ulubionego planowania. To są moje narzędzia...
THE END!