dzisiaj rano 2001: odyseja kosmiczna
z tym że jak to oglądałam za pierwszym razem to co chwilę przewijałam do przodu i z filmem który miał trwać 141 minut uporałam się w 83. a dzisiaj nie mogłam za chuja nic przewinąć, ominąć, przyspieszyć, ewentualnie mogłam zabawiać się grą w skojarzenia ja vs. ja.
wracając do tematu - 5.30 zapierdalam na przystanek, po drodze witam sąsiada dziadka odśnieżacza, mnie wita jego pies ('co się tak cieszysz, nie ciesz się tak, nie skacz na panią'), prawie trzy godziny później zapierdalam z przystanku na chatę NIE WYSZŁO Z POWODU APOKALIPSY witam tego samego dziadka, mnie wita ten sam pies ('co się tak cieszysz, nie ciesz się tak, nie skacz na panią') także jest równowaga w przyrodzie, w której nic nie ginie.
w tak zwanym międzyczasie po drodze do dziadka-monolitu uczyniłam multiwyjeb to jest potknęłam się 4 razy z czego dwa upadki skończyły się dosyć boleśnie i na oczach innego sąsiada odśnieżacza, skomentowałam je lekko zawstydzona, ale zachowując należną mi błyskotliwość i elokwencję 'UPS ŚLISKO' na co sąsiad poradził mi kupno nowych butów a ja odpłaciłam pięknym za nadobne i poradziłam mu aby raczej pozostał w domu pięknego dnia dzisiejszego.
tak, poza tym doceniam to całe otaczające mnie piękno, potrafię się cieszyć chwilą obecną, a każda sekunda spędzona na spokojnej kontemplacji życia napawa mnie nieskończoną radością.
polecam.