Obejrzałem sobie bardzo fajny film, jakby na niego nie patrzeć dla hipisów i motocyklistów((!)) kultowy, a mianowicie: [b]EaSy RiDeR[/b]:[luzak]
Doszedłem do wniosku ze być wolny to nie znaczy mieć wolność wyznania, głosowana na dany rząd,...(koniec tego pieprzenia!!!!!!- to nie WOS)
:[okularnik]
ByĆ WoLnY---> to być nie zależnym od nikogo(!)(!)(!), mieć swój świat, nie myslec o tym co powiedzą inni, żyć chwilą (tak w małym skrucie...)(!)(!)(!)
W swym życiu żałuje tylko jednego, że jestem wolny tylko jak jade w piątek i jestem na zlocie "motorcyclowym" do niedzieli... jest fajnie, [b]złoty napój sie leje strumieniami(czasem nawet rzekami), POGOWANIE, ROCK, PUNK i "IRON HORS'Y"....[/b] Peszek polega na tym ze budząc się w niedziele w namiocie ([b]albo obok niego, nie zawsze trafiam...[/b]), czując zajebistego kaca, uświadamiam sobie ze juz za kilkadziesiąt, kilkaset albo ileś tam kilometrów jest moje szare, ponure życie... a najgorsze jest to ze za kilka godzin będę zmuszony do niego wrucić...
Chciał bym żyć jak polski Jim Morison, albo Billy i jego kumpel (Easy Rider)
(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)(?)
Po "hugo" ja to pisze? I tak tego nikt nie przeczyta....