03.01.2014
Hello darkness, my old friends..
Wciąż mam na koncie zbyt mało estetycznych i mentalnych orgazmów. Niby coś upodobania ukształtowało, niby coś w główce charakter określiło, jednak dalej wracam do pamiątek ubiegłych lat. Może nie tyle z sentymentu co z chęci uporządkowania mizernych efektów moich z zamysłu ambitnych działań. W każdym razie żegnam fałszywe Stairway to Heaven i wkradam się w łaski The Doors według Riders on the Storm.
Chociaż jestem autorką, to nie potrafię już utożsamić się z większością zdjęć z okresu 2010/2013 - zarówno tych herbacianych zimnomelisowych jak i króliczych. Nie potrafię się już nawet identyfikować z enfant terrible, którym lubiłam siebie samą nazywać od chwili poznania Rimbaud'a dzięki Holand oraz przyswojenia pamiątek po nim w polskim tłumaczeniu. Człowiek zmienia się ponoć co 7 lat, więc nie dziwię się swojej chwilowej dezorientacji. Wiek zobowiązuje. Przyszedł jednak czas, kiedy odsuwam wszystkie te stare określenia mojej osoby, jej podziałów, na bok i przyzwyczajam się do własnego imienia. Staram się traktować każdą porażkę i najmniejszy sukces jak odpowiedź na zbyt późno zadane pytanie. Uczę się na niektórych błędach, inne dalej popełniam. Pozwalam sobie na bycie grzecznym dzieckiem.
Zmierzając do sedna... Chciałabym życzyć Alicji N. z okazji Nowego Roku wytrwałości w prowadzeniu tego bloga i wprowadzenia w życie planów inspirowanych fotografiami Sally Mann, kolorem włosów Charlotte Free i dzwiękami Kansas.
04.02.2014
Welcome to the inner workings of my mind..
Przyzwyczajana do połączenia arbuza i mięty chylę głowę przed ludźmi o czystej silnej woli. Moje działania bazujące na konsekwencji niestety ograniczają się jedynie do obsesyjnego już traktowania włosów odżywkami. Ganię się za każdorazowe złamanie żelaznej życiowej zasady zakazującej malowania paznokci u stóp i dłoni w dwóch różnych odcieniach. Czuję także zażenowanie przy kolejnej nowej próbie nakładania szminki skazanej na porażkę, mimo że słyszałam tysiąc razy z ust konkretnych: jesteś jedyną dziewczyną, jaką znam, której makijaż nie pasuje.
Kobiecość determinuje wiele niezależnych, współzależnych i możliwie najmniej określenie ukierunkowanych czynników. Obszar w jakim poruszamy się w tej kwestii wyznaczają granice nagości i wstydu, wulgarności i erotyzmu. Nie potrafię - negując mój artystyczny homoseksualizm - stwierdzić czy płeć piękna kojarzona jest bardziej ze skórzanymi spodniami opinającymi tyłek czy definiują ją jeszcze dziecięce koronki pod spódnicą.
Przez ostatnie lata w mojej świadomości powstawał sprecyzowany portret dziewczyny, którą z uśmiechem między żebrami zgodziłabym się być. Jej charakter wizualny przyjemnie kojarzę z obrazami stanowiącymi tło Hurricane oraz jednostkami bawiącymi się swoim modowym ekshibicjonizmem - Anila, Kayla czy Lua. Mimo że wciąż inspiration for today jest I don't want realism. I want magic! a kadry z Poison Ivy poprzez wywoływanie drżenia na ciele budują sporą część wyobrażenia moich upodobań, zaczynam zauważać coś więcej niż Fashion Grunge w wersji Kate Moss young plus Johnny Depp. Obawiam się, że perspektywa dwudziestych pierwszych urodzin uwarunkowała podświadomie zakończenie pewnego etapu życia nawet w dziedzinie wyglądu.
Tyle o wszystkim nieistotnym i o niczym ambitnym.
25.03.2014
Le vent nous portera..
Pamiętam początki tego hipnotycznego nakazu obserwowania pojawiających się zdjęć kolejnych butów idealnych czy mutualizmu kurtek lat 80-tych i abstrakcyjnych egzemplarzy z Black Milk Clothing. Fakt świadomości koloru i fasonu koronki noszonej na pośladkach danego dnia stał się równie istotny jak piosenka towarzysząca pierwszemu stosunkowi lub pełniąca rolę tła alkoholowych pieszczot sylwestrowej nocy. Nadruk na własnym podkoszulku i kształt kreski na górnej powiece stanął ramię w ramię z esencją nuty perfum na plecach partnera. Dzisiaj dzielę czas już tylko na zasadzie zmienności dźwięków i zapisów źrenic.
Wrześniowe I close my eyes, only for a moment and the moment's gone jest mętnym wspomnieniem rzeczywistości lecz fizycznym wręcz odrealnionej fascynacji. Czas słów i odgrywania przyjemnie narzuconych ról kojarzę jedynie z Bobem Marleyem na - zbyt krótkiej by pokazać się przechodniom - czerwonej koszulce. Precyzyjność zapamiętanej codzienności omija także okres powtarzania - do nawet aktualnej nocy - mimowolnie Quand je serai grand. Dopiero pierwsza połowa czwartej minuty tuż przed długim alone określa rodzaj obrazu konkretnego - zszarzały błękit między łukiem brwiowym a kością jarzmową i te mokre jeszcze fale nierozczesanego żółtawego blondu ograniczające en trois quarts schnące na rękawach o wiele za dużej dżinsowej katany odbite w wieczornej tramwajowej szybie.
Miesiące ledwo minionej zimy - która wydawałoby się