Kałużówka to miejsce gdzie w czasie II Wojny Światowej podczas Akcji "Burza" oddziały AK obwodu Dębickiego stoczyły największą bitwę partyzancką w Polsce południowo-wschodniej. Odziałami tymi dowodził mjr Adam Lazarowicz, nauczyciel, przed wojną kierownik naszej szkoły w Gumniskach. Do rozpoczęcia akcji "Burza" w szkole tej znajdowało się dowództwo AK Obwodu Dębica. Od sierpnia 2004 roku nasza szkoła nosi imię mjr Adama Lazarowicza. Częstym gościem u nas jest jego syn pan Zbigniew Lazarowicz ps. "Bratek" również bohater tamtych czasów.Przybliża on nam postać ojca i jego dokonania. Poniżej przedstawiamy jego wspomnienia drukowane w zeszytach WiN-u. Dodajmy jeszcze, że mjr Adam Lazarowicz za działalność w WiN-e został skazany na śmierć i rozstrzelany 1 marca 1951.
Wspomnienia Zbigniewa Lazarowicza-Początek bitwy
Wyglądało na to, że Sowieci szybko nie ruszą, zaś Niemcy nie dopuściliby do tego, żeby na ich tyłach w tak niewielkiej odległości od ich pierwszej linii znajdowało się duże zgrupowanie partyzanckie. Postanowią-no więc, że pierwszy zostanie rozwiązany mój pluton, składający się z żołnierzy z Gumniski Braciejowej, którzy jako miejscowi mieli najlepsze warunki rozpłynięcia się w terenie. Istniała nawet ewentualność pojedynczego przejścia przez dość luźny front. Następnie miała odejść kompania Pęka", której żołnierze pochodzili z sąsiednich wsi Głobikowej, Gębiczyny, Siedlisk i in. Dla rozwiązania się Pęk" miał przejść z kompanią pod osłoną nocy w rejon lasów Gębiczyny. Reszta oddziału miała przejść w rejon lasów strzegocickich w okolice Jaworza Dolnego i tam się rozwiązać, przekazując rannych pod opiekę ludności. Gdyby się plan nie powiódł, miały się te oddziały przebijać nocami na zachód, na teren Inspektoratu Tarnowskiego.
Niemcy zaczęli badać patrolami nasze stanowiska. Nad polaną zjawił się nawet samolot zwiadowczy. Następnego dnia o świcie Niemcy otworzyli ogień artyleryjski z dwóch baterii na nasze stanowiska i kontynuowali go z przerwami przez cały dzień do późnego wieczoru. Mieliśmy pierwszych rannych. Nasi żołnierze, nic przyzwyczajeni do takiej nawałnicy artyleryjskiej, byli tym trochę zdeprymowani i przestraszeni, co gorsza również i niektórzy oficerowie, zamiast świecić przykładem, chowali się na tyłach, a na dodatek straszyli jeszcze żołnierzy. Pewien porucznik, którego nazwiska nie chcę tu wymieniać, prawdopodobnie przedwojenny-oficer zawodowy, po pierwszej nawałnicy opuścił stanowisko w dowództwie i schronił się na moim odcinku, który był stosunkowo mniej ostrzeliwany. Był on do tego stopnia przestraszony, że nawet nie poszedł do kotła po obiad ani po przydział papierosów, tylko żebrał u moich chłopców. Straszył ich mówiąc, że teraz to nas Niemcy wyrżną". Tak się wściekłem na niego, że mimo iż był starszy stopniem i moim przełożonym, przepędziłem go grożąc mu pistoletem i zameldowałem o tym Ojcu. Oficer ten do końca już nie walczył i zniknął z obozu. Miałem z nim zresztą już wcześniej scysję. Otóż pewnego dnia, jeszcze w okresie szkolenia, ćwiczyłem z plutonem natarcie. w terenie leśnym. Na inspekcję przyszedł właśnie ów pan i przyglądał się wykonywanym przez chłopaków ćwiczeniom. Gdy mu się coś nie podobało, objeżdżał ćwiczących, w wulgarny sposób im ubliżając. Zdenerwowało mnie to bardzo, bo wymagałem od chłopców dyscypliny, stosowałem różne kary regulaminowe, ale nigdy nie ubliżałem i do wszystkich miałem stosunek przyjacielski. Byli to przecież żołnierze-ochotnicy. Następnego dnia stanąłem do raportu do Klamry" z zażaleniem. Ojciec wysłuchał mnie i -jak mi później prywatnie opowiedział - na osobności pouczył tego oficera. I inny oficer, którego nazwiska nie wymienię, dowódca wspomnianego porucznika, zawodowy oficer o wysokich kwalifikacjach wojskowych, nie wytrzymał nerwowo i schował się w dołku strzelniczym na tyłach drugiej linii. Ojciec opowiadał mi, że w czasie ostrzału artyleryjskiego chodził wzdłuż pierwszej linii i sprawdzał czujność, zabezpieczenie i morale żołnierzy. Swą obecnością i postawą dodawał odwagi młodym żołnierzom, nieobytym z ogniem artylerii, pod wpływem którego gdzie niegdzie zaczęły powstawać nastroje panikarskie. Od oficerów żądał opanowania i przykładu zachowania się w trudnych sytuacjach. Denerwowali go oficerowie o postawach tchórzliwych, brzydził się nimi, uważał, że tacy ludzie nie powinni być oficerami. W pewnym momencie Ojciec zorientował się, że zniknął gdzieś jeden z wyższych i ważniejszych dowódców. Sądził początkowo, że jest on gdzieś na pierwszej linii, ale gdy nigdzie go nie znalazł, a chciał mu przekazać jakieś dyspozycje, zaczął wypytywać wszystkich o niego. Ktoś poinformował Ojca, że widział tego oficera chowającego się na tyłach. Ojciec udał się we wskazanym kierunku i rzeczywiście zobaczył oficera schowanego z głową w dołku strzeleckim, nie interesującego się walką i losem podwładnych. Zostawił cale dowodzenie zajęty jedynie chronieniem własnej głowy. Ojca aż zatrzęsło. Stojąc nad dołkiem oburzony zapylał:
- A pan co tu robi?! Dlaczego nie dowodzi pan na pierwszej linii? - w tym momencie warcząc przeleciały górą kolejne pociski artyleryjskie. Bohater w dołku skulił się jeszcze bardziej i odpowiedział:
- Zaraz, panie Inspektorze.
Ojciec tego już nie wytrzymał, złapał colta i krzyknął:
- Marsz mi zaraz na pierwszą linię, bo jak nic, bo kropnę panu w łeb za tchórzostwo w obliczu wroga!
Bardziej niż pocisków oficer ów przestraszył się dowódcy, wygramolił się z dołka i poszedł na linię. Od tego momentu popsuły się dobre stosunki tego oficera. Ojcem. Mimo, że podziwiał odwagę Ojca, nie mógł mu darować lego incydentu. Również i Sowieci z oddziału znajdującego się w naszej bazie mącili w głowach naszym żołnierzom. Raz zapowiadali rychłe przesunięcie frontu i wyzwolenie nas z okrążenia, to znów po większym ogniu siali panikę, głosząc, że zaraz Niemcy przejdą do ataku i nas wyrżną. 25 sierpnia nastał bardzo ciemny wieczór. Można było zderzyć się z drzewem lub wpaść w wykrot. Niemiecka artyleria nękała nas ogniem. Wracałem na swój odcinek z odprawy w dowództwie prawie po omacku. Dochodziłem już do moich stanowisk, gdy w pewnym momencie zerwał się ogień artylerii. Tym razem była to sowiecka kartusza, która tak sobie skróciła ogień i grzała po naszych stanowiskach. Szczęście, że tylko po tych, położonych na zachodniej stronie bazy. Zrobiłem biegiem parę kroków i nadepnąłem na kogoś leżącego. Ten wrzasnął. Przy następnym kroku nadepnąłem następnego i tak przebiegłem jak po stopniach po leżących żołnierzach. Po głosach poznałem, że to Sowieci, którzy wykopali sobie tylko wgłębienie dla leżących. Zatrzymałem się, bo chciałem się czegoś dowiedzieć od nich o sytuacji na froncie. Dwóch Sowietów siedziało w małym wąwozie z radiostacją ukrytą w jamie wykopanej w zboczu. Położyłem się przy nich i słuchałem. Sowiet krzyczał przez radio do swego dowództwa: Przerwij ogień! Przerwij ogień! Prosimy was już nie jako braci-rodaków, ale jako ludzi; przerwijcie ogień". Przy mnie zaczęli głośno przeklinać własną katiuszę. Dojrzawszy w błyskach wybuchów młodego - 26 lat - majora, chodzącego zawsze po cywilnemu, w kapeluszu, chciałem od niego dowiedzieć się o możliwości sowieckiego natarcia na naszym odcinku. Ten, dla podtrzymania mnie na duchu" stwierdził, że do rana będzie nas ostrzeliwać artyleria niemiecka, a o świcie zacznie się atak piechoty i zostaniemy wszyscy wyrżnięci. Pokazał mi to jeszcze znacząco ręką na gardle. Tak to niektórzy podbudowywali naszą żołnierską odwagę.