Jestem. Siedzę po ciemku i słucham smęta Bullet for my valentine. Dziwnie się czuję. Nie potrafię tego określić. Jakby coś mnie omijało. Chyba mam doła, albo poprostu jestem masakrycznie zmęczona. Upstreama supportował jakiś beznadziejny zespół. Jak zaczęłam przysypiać to poszliśmy szukać sklepu. Potem się najebałam i poszłam tańczyć. Nigdy chyba nie zapomnę tego zajebistego uczucia. Te światła ta muzyka, ludzie, pogo. Pominę już fakt, że wróciliśmy tylko na cztery piosenki, bo się troche zasiedzieliśmy. To i tak były dobre ostatki, nie będę się zagłębiać w groźne i dziwne sytuacje. Drugiego dnia kino - "Przed świtem". W momencie gdy Belli zaczęły sie łamać kości moja mina była bezcenna :D Nie wiem jak przeboleję powtót do rzeczywistości. Szkoła mnie przytłacza. Ej jak to jest się zakochać? No bo kurwa mi dane to nie jest.