OD POCZĄTKU
Tak więc jak już wspomniałam ostatnimi czasy wiele się zmieniło. Jak w kalejdoskopie.
Mój Tata z dnia na dzień jest coraz słabszy. Nowotwór płuc jest typu wodniaka i przerzuty są już niestety na wątrobie, nogach i ręce. Ponadto na głowie tworzy mu się tętniak. Staram się przyzwyczajać do myśli, że w każdej chwili może umrzeć... Męczy mnie w chuj ten fakt... Staram się sobie radzić choć łatwo nie jest. Boję się. Staram się jeździć do Taty jak najczęściej. Ja Go tak bardzo kocham!! Dobrze, że nie długo Tata będzie szedł do szpitala na chemioterapię.
Co pozatym... Damian... Hmmm... Jakiś czas temu mieliśmy dość poważną kłótnię.... Do tej pory mam żal do Niego (ale z dnia na dzień coraz mniejszy) o to, jak mnie wówczas potraktował, ale cóż... KOCHAM GO!! Wybaczyłam. Po raz ostatni. Zobaczymy jak dalej się ułoży.
W sobotę jednak po raz kolejny mnie zawiódł..., ale doszłam do wniosku, że może zbyt wiele od Niego wymagam...
A chodzi o to, że byłam chora, miałam wysoką temperaturę i chciałam, żeby Damian został u mnie. On jednak wyszedł ode mnie stosunkowo wcześnie, bo był "zmęczony" i wolał iść do domu. Okazało się jednak, że poszedł pić ze znajomymi... Jest mi po prostu przykro, bo okazało się to ważniejsze ode mnie... Tylko, że jak on jest chory, to ja latam z tabletkami itp., ale w drugą stronę to nie poszło... Przykro mi się więc zrobiło... Po prostu teraz zacznę dawać tylko tyle ile sama dostaję. Nic ponad to.
Angela... Tak.... Z Nią też się nie układa. Nie potrafimy się już dogadać jak kiedyś. Relacje się zmieniły. Tylko ja nikogo, do niczego zmuszać nie mogę. Nie powiem.... Jest mi przykro i źle, ale ja nie mam siły walczyć o naszą przyjaźń. Bynajmniej nie teraz. Ona ma swoje problemy, a ja swoje... Ja sobie radzę tak, a Ona inaczej... Większego wpływu na to nie mam..., dlatego w chwili obecnej nie mam jak o to walczyć. Czuję się przygnieciona wszystkim w okół...
Odnośnie mnie... Przyznaję się najszczerzej... Powoli zamieniam się w kamień, lód... Coraz więcej spraw dość istotnych zaczyna "spływać po mnie"... Większość rzeczy staje się mi obojętna, przestaję odczuwać niektóre emocje... Godzę się z faktami... Ani się z wielu powodów nie cieszę, ani też nie smucęi... Jest to jest, nie ma, to nie ma, uda się, to się uda, nie uda się, to się nie uda itd. Totalnie obojętnieję. Zastanawiam się tylko, jak długo utrzymam taki stan i czy mi z tą obojętnością dobrze, czy ona mi służy, czy wręcz przeciwnie- szkodzi? Tą kwestę zostawiam póki co...
I tak na prawdę to nie radzę sobie w sumie... Kompletnie nie radzę... I nikt nawet nie potrafi tego dostrzec i zrozumieć... Nikt mnie tak na prawdę nie zna, mimo że wydawało mi się, że pewne osoby znają mnie na wylot, a tak bardzo się pomyliłam. Ja nie upomnę się u nikogo o pomoc, czy rozmowę... Nie. Ci którzy znaliby mnie na prawdę, to sami by zapytali, zainteresowali się, a jeśli tego nie robią tzn., że jest im to obojętne, tak jak i ja, więc po co się narzucać i żyć w złudzeniach prawdziwej przyjaźni, miłości, szacunku itd. "Lepsza gorzka prawda, niż słodkie kłamstwo". A poza tym "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie"- święta racja.
Muszę już kończyć mój wpis, bo pora iść spać... Dobranoc tym, którzy to czytają... :*
Dobranoc Bett. Może dziś prześpisz całą noc, nie budząc się przez koszmary i dreszcze....