Lubiłam zachody słońca. Gdy miałam siedem lat pojechałam nad morze. Mieszkałam w domku przy samej plaży. Wieczorami siadałam w swoim pokoju, na parapecie i patrzyłam na niebo. Lekko pociemniałe, przyozdobione różwoymi obłokami... a w samym centrum ogromna pomarańczowa kula, która tak cudownie wyglądała znikając za wodą... Przez kilka dni tak wzdychając, obserwowałam to piękne zjawisko. Niestety- wreszcie nastał czasu powrotu do domu. Czekałam dwa lata za nim tam wróciłam. Gdy nastąpiła ta chwila radowałam się całym sercem. Ten sam pokoik z widokiem na plażę, ten sam ciepły wiatr i ten sam zapach morza... Szczęśliwa czekałam do pierwszego wieczoru. Kiedy nastałam, jak zwykle usiadłam w oknie i wyczekiwałam seansu. Nastał. Wszystko takie samo, niby takie śliczne, ale... Czułam coś innego. Myślałam o życiu. Ja mała dziewięciolatka. Śmieszne, prawda? Tylko ten fant, to moja przeszłość. Zrozumiałam, że z zachodem słońca, ktoś umiera na świecie. A on sam jest definicją życia... Bo życie jest piękne, ale krótkie. Tracimy rachubę... Myślałam o tym, że kiedyś ja odejdę razem z ukryciem się słońca za morzem. I o mnie zapomną, bo będę jedynie wspomnieniem. Najpierw wyraźnym, z czasem będę zanikać. Aż wreszcie nie zostanę w niczyjej pamięci. Nie spałam wtedy całą noc. Te myśli mnie zniszczyły. Przez kilka lat śniła mi się moja własna śmierć, budziłam się zalana potem.... Nieraz łzami. Bałam się, że umrę, pomimo, że jestem młoda... To było okropne... Dlatego NIENAWIDZĘ zachodów słońca.