dzisiaj wreszcie po egzaminie z ekologii wybralam się w poszukiwaniu ptactwa pod Wawel. W autobusie ułożyłam sobie plan "wyprawy", wysiadłam na Grunwaldzkim i... wygwizdów jak cholera! zimno jak diabli! szczerze pogratulowałam sobie pomysłu, zrobiłam pare zdjęć (bo w końcu po to tam poszłam) i zmykałam z tamtąd jak tylko szybko się dało.. oj jak ja się cieszyłam, że w niedzielę złapałam tego lenia i nie pojechałam... postanowiłam sobie, że najwcześniej odwiedzę tamte okolice, kiedy temperatura będzie co najmniej 5 kresek powyżej zera i nie będzie zimnego wiatru. Nie nadaję się na zimowe wyprawy,, oj nie nadaję...
wcześniej spotkalo mnie jeszcze jedno zaskoczenie. wchodzę sobie kulturalnie na egzamin z ekologii, a tam w mojej sali (bo pisaliśmy w 3 grupach, każda w innej sali, coby nas można bylo ladnie porozsadzać) pilnuje mój wykładowca z makroekonomii z innego kierunku (czyt. Krzysiu) przy którym pomysł korzystania z jakichkolwiek pomocy naukowych odpada w przedbiegach (reszta mojego roku o tym nie wiedziała.. jakież było zdziwienie koleżanki, kiedy zabrał jej kartkę i zaprosił na następny termin..). Z Krzysiem widzę się dopiero w czwartek.. na egzaminie z makroekonomii... mawiają, ze co za dużo, to niezdrowo...
kolejna niespodzianka, już po powrocie z Wawelu na uczelnię.. Jeden z prowadzących moje zajęcia ma konto na sympatii... po powrocie do domu obczajałam... w sumie.. nie, nie powinnam byla tego robić... o.O
teraz natomiast zajmuje się konstruktywnym nicnierobieniem.. egzamin dopiero w czwartek, a film się sam nie obejrzy :)