Dziś z samego rana wybrałam się do lasu, aby znaleźć dom, który kilka dni temu dostrzegłam. Na początku zbliżyłam się niepewnie. Brud, syf i smród, tak to można opisać. Nie spodziewałam się, że ktoś może tam meszkać. Obeszłam dom dookoła i nie wierzyłam własnym oczom. Z tył domu była niewielka zagroda. A w niej stał mały, wychudzoy, brudny i osowiały koń, razem z psem, w równie złym stanie. Zero śladu jedzenia, ani wody. Zapukałam do drzwi, nikt nie otwierał, weszłam po cichu i ujrzałam siedzących, starszych ludzi. Uśmiechnęli się do mnie. Nie wyglądali dobrze. Zapytałam, co oni tu robią, dlaczego za domem stoją wycieńczone zwierzęta? Starsza pani podniosła głowę i odpowiedziała, że to są ich pupile, kary koń to roczny ogier fryzyjski, natomiast pies, to jego wierny towrzysz, który nigdy go nie opuści. Zapytałam, gdzie jest matka małego biedaka, odpowiedziała mi, że umarła, kiedy go rodziła. W tej chwili zrobiło mi się niezwykle żal, małego urwisa, który był wychowywany przez ludzi, bez kontaktu z innymi końmi. Zadzwoniłam do odpowiednich osób, aby zajęli się starszym państwem, a sama poszłam po zwierzaki. Pod warstwą kurzu, piachu i potu ujrzałam naprawdę ślicznego małego brzdąca, którego otoczę opieką, aby wyglądał jak prawdziwy rumak. Nie zapomniałam także o psie, który cały czas trzymał się ogierka. Powoli doczłapaliśmy się do domu i zostawiłam ich samych w boksie, z pełną miską siana, wody, oraz karmy dla psiaka. :)
Na zdjęciu moja klacz fryzyjska - BFC Reina van Wista.