Długo biłam się z myślami, czy pisać tu o tym, nadal nie jestem do końca pewna. Ale zważywszy na to, że photoblog jest dużą częścią mojego życia, jest formą mojego pamiętnika i opisywałam tu naprawdę wiele rzeczy to stwierdziłam, że "I don't care".
Poza tym mam wrażenie, że jest to temat tabu, że tak mało osób o tym mówi. Tak mało osób w morzu tych wszystkich, które również to przeżyły.
I choć nie mam pewności, czy w ogóle kogokolwiek to intersuje, czy ktoś w ogóle chce czyteć te wypociny. Będę tu o tym pisać dla siebie, bo nie da się rozmawiać o tym z ludźmi, którzy nie są w Twojej skrórze, którzy nie wiedzą co Ty czujesz. A może też dla tych, którzy kiedyś przypadkiem tu wejdą i poczują, że nie są sami, że jest wiele osób, które także są w ich skórze.
Do rzeczy.
Pamiętacie jak w poprzednim wpisie już napomknęłam o tym, że nasza Mała to nie jest moje pierwsze dziecko?
Otóż pod sam koniec czerwca 2022 roku dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Było to po miesiącach starań, po wielu kryzysach w mojej głowie, najpierw, że coś jest ze mną nie tak. Potem, że z Maksem. Maks się przebadał i z jego strony wyszło wszystko git, więc ja znowu w ryk, że to ze mną jest problem. Gdzies po drodze mój lekarz stwierdził, że jest możliwość, że mam PCOS. Za chwilę drugi lekarz kategorycznie to wykluczył, jednak wiadomo, ja w głowie miałam już swoje. Z resztą moje miesiączki były tak bardzo nieregularne, że w jednym miesiącu nie miałam jej wcale, żeby w drugim mieć ją dwa razy w ciągu miesiąca. Zrobiłam niezliczoną ilość testów, dlatego ten ostatni był dla mnie tak ogromym zaskoczeniem. Jeszcze w ten sam dzień pojechałam do pierwszego lepszwgo ginekologa, żeby potwierdził mi ciążę. Radość, która na nas spłynęła była niewyobrażalna. Radość naszych rodziców nie do opisania. Już ojczym planował wspólne wakacje, a przecież to był dopiero początek ciąży.
A ja mówiłam "nie nastawiamy się na nic, bo przecież do 12 tygodnia się może wiele rzeczy wydarzyć". I żyłam z tą myślą, żeby w razie czwgo się nie rozczarować, żeby w razie czego nie bolało tak bardzo. Żeby w razie czego być gotową na każdą ewentualność.
I wiecie co? Na to nie da się w żaden sposób przygotować.
Dwa tygodnie - tyle było nam dane cieszyć się z tej ciąży. Nic nie wskazywało na to, że coś jest nie tak.
I pewnie ktoś sobie pomyśli "Boże, przecież to tylko płód",
"Przecież to była wczesna ciąża i nie ma co roztrząsać".
Nie.
Nigdy nie zapomnę słów lekarza, które do nas skierował podczas badania. Nigdy nie zapomnę ekranu, na którym nie widziałam już bicia serca. Na którym nie było przepływów.
"Niestety nie mam dla Was dobrych wiadomości".
Mój świat się wtedy zatrzymał. Nie wiem nawet co lekarz mówił dalej, bo tak mnie zmroziło od środka. Dostałam skierowanie do szpitala. Wyszłam z gabinetu jak otępiała, mijając te wszystkie kobiety w poczekalni, z brzuszkami, które patrzyły na mnie zapewne widząc moją minę.
Wypadłam z przychodni i pozwoliłam sobie na potok łez, na histerię w którą wpadłam. A Maks płakał razem ze mną.
I uwierzcie, to boli cholernie. Bo to nie jest "tylko płód".
Zdecydowałam się na badania genetyczne, nie tylko ze względu na to, żeby ubiegać się o skrócony urlop macierzyński, bo nie byłam wtedy w stanie wrócić do pracy. Dowiedzieliśmy się wtedy, że miała być to córka.
Byliśmy w urzędzie, aby wydali nam kartę martwego urodzenia.
Więc tak - było to moje dziecko. Które ma nadane imię. Które ma na papierze nasze nazwisko.
Już pomijam to, jak bardzo dobijający był sam pobyt w szpitalu, całą otoczka, co musieli zrobić, jak bardzo to wszystko bolało. I nie zapomnę tej jednej położnej, która doprowadziła mnie do łez. A w szpitalu leżałam wtedy po raz pierwszy w życiu.
I z tego miejsca kieruje swoje słowa do każdego, kto tego nie przeżył.
Nie wiecie jak to jest. Nie wiecie jaki to ból to przeżywać i nie życzę tego nikomu, nawet największemu wrogowi.
Więc błagam, uszanujcie to że ktoś może być w żałobie. Że ktoś może to przeżywać. Bo ma do tego jebane prawo. I to tak długo jak tego potrzebuje.
Mi zajęło to 4 miesiące.
1 listopada będąc na Wszystkich Świętych powiedziałam, że chcę iść pod Pomnik Dziecka Nienarodzonego. Taki znajduje się na Wrocławskim cmentarzu Osobowickim. Jeśli ktoś jest z okolic to naprawdę polecam się tam wybrać bo robi ogromne wrażenie.
I poszłam. Maksa wtedy nie było, była moja rodzina. I bez słowa tam ze mną poszli. Zapaliłam znicz i pomodliłam. Mogłam się pożegnać. I poczułam wewnętrzny spokój.
I wiecie co? Maks miał troszkę inne podejście do tego tematu. Ale w zeszłym roku był tam ze mną. I nasza córka była z nami. I nie zapomnę jak Maks powiedział "pójdziemy do Twojej siostrzyczki". I wtedy jeszcze nie wiedział, bo nie widział wczensiej tego pomnika. I jak tam stanęliśmy żeby zapalić znicz to on się po prostu popłakał.
Bo to nie był "tylko płód".
Nie bójmy się o tym mówić, nie bójmy się okazywać tego, że jest nam ciężko. Mamy do tego prawo. I nieważne co mówią inni, to jest tylko Twój ból, to Twoje otwarte rany, to Ty potrzebujesz czasu. Nie ktoś.
Ja wiem, że minęło mnóstwo czasu, ale dalej to we mnie siedzi i myślę, że już zawsze tak będzie, bo nigdy nie zapomnę tego co wtedy przeżywałam. Jak umierałam w środku. Jak potrafiłam się popłakać w randonowych momentach. Jak zupełnie inna była reakcja choćby mojej mamy na drugą ciążę. Jak było mi przykro, bo chciałam żeby cieszyła się ze mną, pomimo, że ja tak bardzo się bałam.
Mam teraz swoje małe tęczowe szczęście. Ale o pierwszym nie zapomnę nigdy.
Ani o bólu.
Ani o cierpieniu, które wtedy przeżywałam.
I zawsze już będę chodzić na cmentarz i zapalać znicz w tym samym miejscu. Bo takie mam prawo, bo taki mam kaprys i nikt mi tego nie zabroni.
A wszystkich, którzy wiedzą o czym mówię chce powiedzieć jedno - przytulam Was! I pamiętajcie, że nie jesteście sami.
Przepraszam, ale chyba naprawdę potrzebowałam o tym napisać.
You'll be the saddest part of me
A part of me that will never be mine
It'sobvious
Tonightis gonna bethe loneliest