chcę wyhamować.
to znaczy chyba chcę, ale i tak tego nie zrobię.
poniedziałki - przed 16 w mieszkaniu ( czasem wczesniej bo co 2 tyg jest logika ), nauka, bo we wtorek jest najcięższy przedmiot
wtorek - zajęcia od 8, od 10 wykład na ktory nie chodzę, po 13 basen, o 16 na uczyć dzieci angielsiego, przed 21 w mieszkaniu, czasem się z kimś spotkam czy coś to już w ogóle wrak
środa - planowalam pracować, ale zrezygnowałam z fabryki, wiec wolne az do 17, potem przeed 21 jestem spowrotem i melanż z dużym prawdopodobieństwem/siedzenie na skype
czwartek - zajęcia 13-16:20 ( trzeba sie do tego zawsze przygotować wiec przedpoludnie z głowy. wracam po tej 16 i o 17 na angielski z dziecmi. wracam przed 21.
piątek 9-15 zajęcia, ogarnąć mieszkanie i jechac do domu, jakoś tam o 18 być, tutaj róznie. czasem cos wyskoczy
sobota od 11 do 19 angielski z dziećmi, spotkać się z przyjaciółmi, którzy mieszkaja nadal w moim rodzinnym miescie/posiedziec z rodzicami itd./umierać/poleżeć/ewentualnie się naje.bbać.
niedziela : nie wiem serio kiedy mi mijają, ale zwykle wstaje pozno, jem obiad, okolo 16 mam pociag, w mieszkaniu jestem tak po 18 i tyle w sumie. szybko przychodzi poniedzialek i to koło się dalej kręci.
nie mogę wziąć sie w garść. ja naprawdę mam duzo wolnego czasu. tyle tylko ze w innych godzinach niz reszta ludzi xd wszyscy mi wmawiaja ze za duzo na siebie wzielam, no a ja sie po prostu ciagle opierdaaalalalam. naprawde
nie potrafię wziąć się w garść.
nie wiem co robić.
chciałabym tak pięknie żyć
zdrowo jeść
ale wdepnęłam w jakis shit i niee umiem wyskoczyć.
do tego moja wspolokatorka zachorowala i od ponad tygodnia jej nie ma w mieszkaniu. jestem sama, sama jak palec. konczy sie to wielogodzinnym skype albo zapraszaniem ludzi do siebie, wychodzeniem ciagle ciagle na wino, ile mozna.
muszę to wyhamować.
ratunku.
kolosy z neuro czekaja, sesja juz za chwile. jak ja sie mam ogarnac.