Bycie świadkiem akcji resuscytacyjnej to coś okropnego. Jeszcze gdy akcja ta nie przynosi porządanych efektów, najlepiej w ogóle tego nie doświadczać. W jednej chwili zdajesz sobie sprawę, że życie jest cholernie krótkie i kruche, zwyczajnie stoisz sobie na przystanku, czekasz na autobus, wściekasz się, że nie przyjeżdża, a wystarczy krótki moment i już może cię nie być. Nie wiem, jak akcja z dzisiejszego poranka się zakończyła, w każdym razie myśl o tym dalej nie daje mi spokoju.
Ale zostawiając ten smutny temat, muszę przyznać, że już na tym etapie uwielbiam moją studencką grupę :) Mimo tego, że roboty jest w trzy zadki i trochę ;d, i za niedługo zacznę śnić po angielsku, to chcę mi się tłuc do tych magicznych Gliwic, w których nie raz już się zgubiłam, żeby zobaczyć co poniektóre mordki, z którymi bez problemu można łapać stopa, robić z siebie debili i latać co chwilę na sam dół uczelni do czajnika, żeby zalać sobie kawę. Ha, nawet wf całkiem mi się podoba, lajtowe granie w siatę jest całkiem ok.ok.
Of kors, dalej straszy mnie myśl, że krucho będzie z czasem na teatralne, tym bardziej, że wizja kolejnego spektaklu nakręca mnie bardziej, niż wizja poprzedniego /i jasne jak słońce, że nic a nic jeszcze nie zdradzę ;d/. Piątkowy festiwal jak zwykle wypadł pozytywnie, więc neeeaaa, chcę w tym siedzieć dalej.
A jazdy sukcesywnie toczą się ku końcowi, jeśli instruktor nie odgryzie mi ręki, tak jak obiecał poprzednim razem, to będzie dobrze :)
No i czuję jesienną chandrę w powietrzu, psia mać, przyda się ten czwartek.