Zgrabnie wplatam w poukładany porządek mojego dnia - brak czasu. Kawa za kawą - staje się nieznośną rutyną, gdyż nawet na nią czasem brakuje tej jednej, wyjątkowo smacznej chwili.
Biegając z miejsca na miejsce, zauważam w kieszeniach niepotrzebne śmieci. Ulotki szkół obcojęzycznych, pomięte chusteczki, papierki po ulubionych cukierkach. Wszystko w biegu wyrzucam, pozbywam się razem z całym balastem myśli zupełnie niepotrzebnych. Robię tak codziennie przy przypadkowo spotkanym koszu na śmieci. I działa! Razem ze śmieciami wywalam myśli niespokojne, wszystkie wątpliwości i obawy.
Gorsząca jest lekkość, z jaką pozbywam się tego wszystkiego. Aż wstyd mi samej za siebie.
Między zajęciami, wykładami, wydziałami, grupowymi piwami...nie zatrzymuję się ani na chwilę. I tak jest najlepiej. Niepotrzebne mi antydepresanty ani proszki nasenne. Może jakiś mały skręt, może mały drink.
Daję się pochłonąć studiom w każdym calu. Pozwalam wyrywać na strzępy moje ciało z głową włącznie. Na chuj mi one, skoro tylu ludzi i miejsc i rzeczy potrzebuje mnie bardziej niż ja sama siebie? Więc biegnę, dalej pędzę, przed siebie, cholera z małą przerwą na kosz po drodze, by móc biegnąć dalej, i szybciej, i śmielej.