Poukładawszy starannie z powrotem na stos wszystkie książki w złotych, srebrnych i szmaragdowych oprawkach, Rai przysiadł na żelaznym fotelu pod dużym okrągłym przykurzonym oknem, które niczym oko domu przez swoja półmetrowa źrenice wpuszczało na ten antyczny milczący strych przymglona nutę światła. Zamknąwszy ostrożnie kolejna okładkę, odchylił głowę i pozwolił zgasnąć swemu skrzącemu spojrzeniu daleko za horyzontem rozległego lasu, który pnąć się od bramy wjazdowej rozciąga się aż po oblane teraz krwistą czerwienia zachodu słońca szare pagórki. Nie musiał nawet odliczając sekund. Zasnął. Zniknął z horyzontu świadomości, zanurzając się w porywcze odmęty swojej niespokojnej psyche. Jak rubin w pstrokato ozdobionym centrum pierścionka, odbijał teraz światło swoich doznań ze świata dnia w tej niedoścignionej krainie nocy...
Sen 1.
Płonące kule na szczytach wściekłych gór zgasły.
Cisza. Jej brzmienie zawsze było dla Raia bardziej zastanawiające niż nawet bulgot wulkanów. Bezkresne pole do interpretacji. Nieokreślona pełnia, z której można czerpać tylko w odpowiednich rękawiczkach, inaczej będzie jedynie brakiem różnicy pomiędzy niczym a wszystkim.
Poczuł wilgoć swoich świeżo otwartych oczu. Wstał. Pod jego stopami rozniosła się sycząc delikatnie czarna lepiąca plama. Nie potrzebował pytać gdzie się znalazł. To miejsce od zawsze zapraszało go swoim cichym rozpaczliwym wołaniem.
Wnętrze oka. Skrystalizowane i okrutne, jak kobra zastygła w najwyższej gotowości do śmiertelnego ataku. Jej ukąszenie mogło dosięgnąć tylko tych, którzy sami o nie poprosili a jad rozeszły po żyłach dawał moc, której imienia nigdy nie będzie można poznać. Nieodkryte. Doznanie nieodkrytego jest szczytowaniem duszy. Plama rozlała się dalej, sunąc ciurkiem czarnych węży.
Sen 2.
Świszcząc cicho przewróciło się kilka pierwszych stron notesu.
"Miałem tu "wyzdrowieć" a stałem się tylko bardziej chemiczny. Farmaceutyczny oddech. Farmaceutyczny puls. Oczy skutecznie bronię przed sfarmaceutyzowaniem. Pływa we mnie cicha wesoła pustka, przelewa się w niemym walcu z obrazami. Szumię ślepą wizualizacją, bezsłownie. Przelewam się wstrząśnięty niemieszany, ambulatoryjny. Otwórz usta, jestem gotowy aby się zlać? Wlać? Matowa czarna perła na różowym łożysku bezradności, leżakuję. Turlając się wątle, rozpaczliwie i beznamiętnie, jak gołąb wplątany w kolczasty drut.
Nie oddycham, łapię powietrze.
Nie patrzę, wydzieram obrazy z otaczającej mnie plamy szpitala psychiatrycznego.
* * *
Świszczę tak cicho oby tylko nie zgasnąć. pomiędzy pacjentami, pułkami, tabletkami, pielęgniarkami, zaizolowany w strachu przed wszechobecnym odorem moczu i beznadziejności wymiętych do cna serc. Bronie się. Pum-pum, mówi:
Bije dla ukrytego światła, dla Wschodu za Słońcem..."