Zawsze balansowałem na granicy.
Mógłbym mówić o różnych granicach, ale teraz akurat chodzi mi o konkretną: między relatywizmem a pewnością.
Zdarzały mi się przeskoki; kiedyś chciałem, żeby wszystko było pewne, jasne, proste... po prostu czarno-białe. Przymuszałem samego siebie do jednoznacznych decyzji, zdecydowanych poglądów i prostoty postępowania.
Ale tak się nie da. Na dłuższą metę to strasznie trudne - i nie mówię tu o trzymaniu się własnych zasad, tylko o tym, że wobec niektórych spraw niemal niemożliwym jest mieć niezachwianą, mocną, skonkretyzowaną opinię, której można by było bronić ze wszystkich sił.
Czasami potępienie lub zaakceptowanie czegoś jest obłożone tak wieloma warunkami i czynnikami, że podjęcie decyzji zajmuje zdecydowanie za długi czas. A ludzie nie są cierpliwi.
Później naszło mnie na zmianę poglądów i stwierdziłem, że wszystko jest względne. Relatywizm był we mnie tak głęboki, że w zasadzie prawie w żadnym wypadku nie dawałem jednoznacznej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie, zwłaszcza gdy chodziło o moje osobiste odczucia względem jakiejś sprawy czy zjawiska. Najczęstszym słowem, jakiego używałem, przedrostkiem do większości zdań mających wyrazić moją opinię, było "teoretycznie".
Oczywiście, moje otoczenie wkrótce reagowało na to słowo alergicznie... jak i na moje podejście. W końcu ile odcieni szarości można znieść naraz?
Kolejne lata przynosiły różne zmiany, przeskoki to w jedną, to drugą stronę, próby znalezienia złotego środka, etc. Jednym z najbezpieczniejszych pomysłów było pozostawianie decyzji innym - o ile skutki tej decyzji nie były dla mnie naprawdę ważne. W większości nie były.
Bezpieczeństwo takiego podejścia było bardzo kruche, poniewaz zmuszało mnie do konformizmu i ryzykownie przyzwyczajało ludzi, że mnie jest zawsze wszystko jedno. To potrafi zaboleć.
Takie poszukiwanie własnej drogi postrzegania świata i reagowania na niego dla każdego z nas jest chwilami trudne. Mnie, choć nie zawsze było łatwo, to jednak nie sprawiało to jakichś horrendalnych trudności - choć przyznam, że nieraz narzekałem na samą konieczność tych poszukiwań, ich powody lub proces - i jednym z nie mających odpowiedzi pytań zawsze było "czemu ludzie dziwią się, że można i tak, i tak?"
Zwykłem mawiać, że kotłują się we mnie dwie grupy sprzecznych postaw: stoicyzm i cynizm po jednej stronie, romantyzm i idealizm po drugiej. Od zdrowego egoizmu do konformistycznej bezinteresowności. Nieraz też udowadniałem, że możliwe jest ich "pogodzenie", czy raczej wtłoczenie do jednego garnka i wyławianie odpowiedniej postawy na daną chwilę. To sprawiło, że w oczach niektórych ludzi stałem się mocno skomplikowaną postacią, nieprzewidywalną w pewnych kwestiach. Przez większość czasu nie za bardzo mnie to rusza.
Tym niemniej uważam, że tak jest najlepiej. Nie mówię, że znalazłem złoty środek, bo tak nie jest. Ale dzięki kilku podejściom mogę - w większości wypadków - wybrać, co na mnie oddziałuje mocniej, a co mogę zignorować. Daje mi to elastyczność i sposobność do poznawania własnych reakcji na różnych poziomach.
Relatywizm jest nieodłączną częścią świata. Idealizm także. Jeden musi walczyć, drugi woli się dogadać. Jeden ocenia surowo, drugi jest łagodny. Jeden jest nieprzejednany, drugi się dostosowuje. Można mnożyć takie przykłady i w obu przypadkach nacechować je pozytywnie lub negatywnie.
Można walczyć o lepszy świat, głosić ideę jedności, miłości, pokoju, etc. - ale zawsze znajdzie się ktoś, kto na całej tej idei postanowi zrobić kasę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto - nieważne z jakich powodów - nie pójdzie za ideą, a wręcz będzie z nią walczył otwarcie lub zza zasony. To dlatego wszystkie wizje wspaniałęgo świata są utopiami. Zawsze w człowieku będzie zło, chciwość, agresja, zazdrość i inne negatywne cechy, które przeczą idei wspólnej pracy, pokoju czy równouprawnienia w jakiejkolwiek formie.
Z drugiej strony - trzeba mieć jakieś zasady. Trzeba się ich trzymać, ale i pamiętać, że brak elastyczności ma złe skutki. Od każdej zasady zawsze są wyjątki. Zawsze. Muszą być. Bez nich człowiek musiałby wyprzeć się wszystkiego i wszystkich, żyć samotnie i na odludziu. Bo nie da się współistnieć z innymi ludźmi, jeśli jest się rygorystycznie idealistycznym. Choćby dlatego, że wszyscy inni tacy nie są.
Można jednak WIERZYĆ. Można mieć NADZIEJĘ. Można powiedzieć "zawsze", "nigdy", "na pewno" i szczerze chcieć tego dotrzymać. Ale trzeba również pamiętać, że działają Prawa Murphy'ego. Działa złośliwość rzeczy martwych, przypadki losowe, fatum czy inne czynniki, na które nijak nie mamy wpływu. I wtedy nie ma się co załamywać, gdy się potkniemy w postanowieniu - stało się, przykro mi, przepraszam, zostawmy to już. Następnym razem się poprawię, lecz i tak będę pamiętał, że "staraliśmy się bardzo, ale wyszło jak zawsze" to bardzo życiowe powiedzenie.
Wy też o tym pamiętajcie. Nie ma co winić innych, gdy nie mają na coś wpływu. I nie ma co ich lżyć za relatywizm czy niezdecydowanie - tak samo jak za nieprzejednanie czy sztywność reguł.
Trzeba nauczyć się żyć z tym w sobie i w innych.