Rano nie mam energii, chociaż to mój wolny dzień, więc powinnam być w formie. Decyduję się posprzątać mieszkanie i to mnie trochę napędza. Kończę około południa i od razu robię trening. Kiedy jestem po, czuję satysfakcję. Na obiad jem zupę z soczewicy ugotowaną poprzedniego dnia i biorę witaminy. Pilnuję się. Pilnuję posiłków, witamin, picia wody. Nagle z aktywności wyklucza mnie ból brzucha. Uznaję, że zrobiłam wystarczająco, robię zieloną herbatę i kładę się na kanapie pod kocem. Oglądam dokument o Boston Celtics. To nie jest moja ulubiona drużyna, ale bardzo szanuję jej dorobek. W trakcie mam trochę flashbacków: przypomina mi się, jak w niedzielę oglądaliśmy z Kacprem mecz Celtics, że na Vinted mam w ulubionych obłędną czapkę z daszkiem z ich logo, że kiedyś Z. w koszulce Larrego Birda czytał mi książkę. Koniec filmu mnie rozczarowuje, gdy okazuje się, że mimo, że to serial, to dostępny jest tylko jeden odcinek - na następny muszę czekać do kolejnego wtorku. Później po prostu zasypiam. Budzi mnie E. z pytaniem, czy będę w piątek w pracy, ale nie będę, będę świętować urodziny. Tegoroczne zapowiadają się mniej traumatycznie od poprzednich.