Cześć Kochane!
Nie pisałam wcześniej, bo miałam net uszkodzony...
Zacznę od tego, że próba samobójcza była. Nie ma się czym chwalić, bo jak widać żyję. Ale czy to jest odpowiednie określenie? Zyć to chyba oznacza żyć pełną piersią, czyż nie?
Miałam pod ręką tylko 78 tabletek. A to i tak więcej niż kiedykolwiek w życiu wzięłam. Planowałam wziąć 86, bo został mi jeszcze Aco (od czasów uzależnienia), ale jak głupia wierzyłam, że 78 wystarczy. Cóż, skończyło się na tym, że mdlałam i byłam na haju przez trzy doby. Brawo Dżoana, nie spisałaś się.
Dodam, że przez jakiś czas czułam się jakbym była blisko nieba... Wszędzie była jasność, droga jasna... Niesamowite uczucie...
Piszę na szybko, więc zapytam (najpierw prolog):
Mam dwie drogi:
Jedna, niekoniecznie szybka utrata zdrowia i życia poprzez zagłodzenie się...
Natomiast druga, długa i być może męcząca, na pewno lękliwa i trudna - wzięcie swoje życie w garść, przytyć (czego się cholernie boję, bo wtedy wiem, że nie będę się sobie podobać), związać się z kimś...
Ale trudno mi wybrać, naprawdę cięzko mi. Co mam wybrać, doradzicie?