I cały świat mnie boli.
Nic nie jest fajne, nic nie jest kolorowe, nic, a nikt nie jest w stanie mnie wybudzić z letargu moich zmartwień i mojego, mojego smutku.
On leży osowiały, bez cienia radości w tych swoich wielkich, cudownych, psich oczach. Całą sobą leżę z nim zatopiona w jego boleściach. Czuję się taka beznadziejna. Nie mam mocy, żeby zabrać ten jego ból, żeby mu ulżyć, pomóc. Chcę wyrwać kawałek z siebie, ten najzdrowszy, najsilniejszy i wkleić w mojego Franeczka, mojego promyczka, moje słoneczko, moje kochanie najcudowniejsze, najwierniejsze, najpiękniejsze.
Zapominam cały świat, zapominam o zajęciach, o uniwersytecie, o pracy, o jedzeniu, piciu i śnie. Całym moim światem jest ta mała istotka o smutnych oczach i ja nie wiem, nie wiem, czy on nawet o tym wie.
W nocy wskakuje na kanapę, gdzie leżę w swoim zmartwieniu i wtula się ufnie w mój bok, kładzie łapkę pod szyją, wtula łebek w moje żebra. Słyszę jak mu w brzuchu piszczy i skrzeczy, burczy i kotłuje się. Wzdycham głęboko, on wzdycha też. I tak zasypiamy przy sobie, dwa nieszczęścia.
Dzisiaj już jest inaczej, lepiej. Minuta po minucie, kroczek po kroczku. Brzuszek boli go jakby mniej. Powoli, długo to trwa. Ta rekonwalescencja. Wstrętne bóle. A idźcie! Precz! Zostawcie mojego piesiurka!
Każde merdnięcie jego ogona, to moje westchnienie ulgi, moja wielka radość. Każdy pomruk gdy słyszy kogoś na klatce, to mój koziołek ze szczęścia.
O tak. Świat gaśnie, gdy ktoś bardzo kochany choruje.