Miałam tego nie robić. Prowadzę sobie tego blogaska od czasu do czasu, jak mam ten właśnie czas. Piszę tutaj o różnych rzeczach, czasami żeby dać wyraz temu, co mnie akurat zajmuje, czasami by przetrawić pewne sytuacje, które mi się przydarzają. Piszę też, jak ktoś mnie poprosi, przypomni mi się. Jasne, że miło mi bardzo, jak ktoś pochwali, jak ktoś tą moją pisaninę czyta. Czy to 10 czy 100 czy 1000 osób to raczej mało ważne. Ktoś czyta, zagląda. Miło, cieplutko, przytulaśnie, fajnie. Świata nie zmieniam, do tego mi brakuje wyrazu, polotu i talentu. Niektórzy przeczytają, postukają się po głowie, inni wyśmieją, może ktoś podsumuje mnie krótko, zgryźliwie... Mimo wszystko ktoś się czasami uśmiecha, może komuś zapali się właśnie światełko, może zrobi się cieplutko, może spojrzy na jakąś sprawę inaczej.
I tego właśnie akurat miałam nie robić. Nie chciałam pisać o wierze, gdyż dla każdego jest to bardzo głeboka, delikatna i osobista sprawa. Czynię głęboki ukłon, taki pełen szacunku i pokory, w stronę tej intymności. Jednak trafiłam zupełnie, prawie przypadkiem na piosenkę o Szemkelu (dorzucam link ale posłuchajcie dopiero po przeczytaniu noteczki, proszę) i tak mnie poruszył fragment "I westchnął Szemkel smutno, do lotu prostując skrzydła." I tak mi się też zrobiło smutno.
Trafiłam w jednym biurze na jedną panią, która tak mi zaczęła "robić pod górkę", że załatwienie pewnej sprawy zajmuje mi już dwa miesiące. Na początku sobie zwyczajowo tłumaczyłam, że może nie lubi swojej pracy, może coś jej w życiu nie idzie, może kogoś straciła, ma zły humor, zły czas, jesienna chandra... Nie wiem co. Z czasem, jak mnie tak denerwowała i denerwowała i cały czas coś innego wymyślała, zaczęłam już być wredniejsza. A jesteście mi świadkami, że hohoho potrafię! I tak sobie już złośliwie myślałam, że może za mało seksu ma albo wrzoda na tyłku albo rośnie jej trzeci sutek. Gdy nasza relacja osiągnęła punkt kulminacyjny i durna pipa jeszcze jakichś tam śmiesznych papierów ode mnie zażądała, które dostanę dopiero w styczniu, to już poszły iskry. Co ja na tą kobiecinę za błyskawice zsyłałam, to wstyd się przyznać. I łzy mi pociekły, bo nie lubię być zła. No nie lubię, no.
Jak emocje trochę opadły, to musiałam do niej napisać maila (wolałam już nie ryzykować wycieczki do biura), aby poprosić o przedłużenie terminu zdania tych styczniowych papierów. Napisałam uprzejmie, sympatycznie, bo przecież nie zacznę "Ty kosmata krowo...!'. I wyobraźcie sobie, że ta pani mi odpisała... uprzejmie, sympatycznie. Jakby tego było mało, to napisała mi, że jest jej przykro, że wyszło jak wyszło ale takie są procedury i nie może tego obejść. Poczułam się jakbym z rozpędu uderzyła w drzewo, upadła, guz rośnie, a ja patrzę w jasne niebo, którego dotychczas nie byłam, w tym swoim gniewie i zawiści, w stanie dostrzec.
Cała ta sytuacja zbiegła się w czasie z wielkim szczęściem, które mnie spotkało w czasie największego zwątpienia i frustracji. Zastało mnie to wszystko absolutnie nieprzygotowaną na taki przebieg wydarzeń. Zabiegana, zalatana, pilna studentka zatrzymała się na chwilę i zajrzała w głąb siebie. Tak mało z nas stara się zdefiniować to, w co wierzy. Jakaś część chodzi do kościoła, jakaś nie ale mówi, że wierzy, inni nie wierzą w nic, no bo po co, tyle zła jest na ziemi, jaki "normalny Bóg" by na to pozwolił?
A ja tak czasami patrzę na mojego ukochanego psa Franka, i tak się zastanawiam, czy on wie, dlaczego mnie czasami po kilka tygodni, ba, miesięcy, nie ma w domu? Dlaczego on się zawsze cieszy, kiedy wracam i nie odstępuje mnie na krok, wtula ufnie swój śliczny pyszczek w moje ramię i nie pyta "gdzie byłaś, dlaczego, po co?", tylko rozkoszuje się moją bliskością. I tak każdego dnia, który spędzamy razem. Ma w sobie tyle pokory, to moje małe szczęście. Wpada często w tarapaty, bo gapa jest, jak jego pańcia zresztą. To go jakiś kundel szarpnie za ucho, to go jakiś koń przydepnie... I o dziwo! Nie kocha mnie przez to mniej, nie ucieka ode mnie. Wręcz przeciwnie. Gdy przydarzy mu się coś złego, to szuka u mnie pocieszenia. Nie jestem w stanie mu wytłumaczyć, by pewnymi drogami nie chodził, by pod kopyta się nie pchał, by syfów do pyska nie pchał. Jasne, mogłabym go cały czas prowadzać na smyczy, przy nodze. Wiedziałby, że robię to z miłości? Ze strachu, by coś mu się nie stało? Nie wiem, jak Wasi podopieczni ale jestem pewna, że mój Franek miałby na mnie focha na całej lini. A gdyby tak to przeciągnąć, to i zażyłość między nami by zniknęła. On by tęsknił za wolnością, a ja za nim. Mimo, że byłby tak blisko, przy mojej nodze, to nie byłby już sobą. Straciłby swoją miłość do życia.
I to mnie tak z Frankiem łączy. Ja też nie jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego mój Pan dopuszcza tyle zła na świecie. Nie jestem żadną wielką znawczynią Pisma Świętego, nie opowiem Wam wszystkich przypowieści, ani nawet Dziejów Apostolskich. Rozumiem tylko, że Mój Pan daje mi wolność. I często błądzę, popełniam dużo błędów. A on zawsze na mnie czeka pełen miłości i pocieszenia. Wiem, że kiedy otwieram swoje serce, a wciąż muszę sobie o tym przypominać, to On tam jest, razem ze mną. I w chwilach wielkiej radości patrzę w niebo i czuję, że nigdy nie będę sama.
https://www.youtube.com/watch?v=xCRTaqNXwUQ