Stało się to, co prędzej czy później musiało się stać. Leo Messi opuścił hiszpańską ligę i przestał być piłkarzem FC Barcelony. Jako fan Realu Madryt powinienem być super szczęśliwy. Przecież główny rywal do triumfu w rozgrywkach ligowych stracił swoją legendę, swojego najlepszego strzelca. Było jednak inaczej. Od końca sezonu śledziłem informację w sprawie nowego kontraktu La Pulgi. Na początku tygodnia pojawiła się informacja, że wszystko było już ustalone pomiędzy klubem a przedstawicielami zawodnika w sprawie przedłużenia, a właściwie odnowienia kontraktu. Sam piłkarz zgodził się na obcięcie pensji o 50%. W czwartek główny bohater dzisiejszego posta przyleciał do swojego miasta (przeprowadził się do stolicy Katalonii mając ledwie 13 lat) i wszystko się posypało. Pojawił się oficjalny komunikat klubu na Instagramie z podziękowaniem dla Leo.
W niedzielę odbyła się pożegnalna konferencja prasowa zawodnika. Facet 34 letni wyszedł i płakał jak małe dziecko. Wiedział wtedy, że pewna epoka się kończy. Wiedział, że zostawia klub, który dał mu dosłownie wszystko. On również dał wszystko co mógł temu klubowi. Wygrał z tym zespołem ponad 35 pucharów. Wystąpił w 778 spotkaniach strzelając 672 gole i dokładając ponad 300 asyst. Od dobrych kilku lat był pierwszym kapitanem tego zespołu i nagle został zmuszony do odejścia przez zawirowania na które tak właściwie on jako piłkarz nie miał wpływu.
Podczas śledzenia pożegnalnej konferencji sam płakałem, tak jak by odchodziła bliska mi osoba. Nie będzie mi dane już zobaczyć najlepszego piłkarza ostatniej dekady w mojej ukochanej lidze Hiszpańskiej. Lidze, która przez niesprawiedliwość w europejskim futbolu po prostu coraz bardziej upada i robi się mniej atrakcyjna.
Teraz Leo będzie błyszczał w Paryżu...
Bardzo smutny to okres dla kibica.