Bez konkluzywne przemyślenia dnia dzisiejszego
Powinnam bardziej uważać. Dobrze wyważyć każdy krok, nie tracić głowy i zachować zdrowy rozsądek. Niestety, ale wraz z dzikimi napadami szalonego pragnienia sieję niepohamowaną rozpustę. Staram się obłożyć tłuszczykiem szczęścia na zapas, prawie tak, jak to się robi przygotowując się na przetrwanie mroźnej zimy.
Jestem kotem i ostatnio umarłam całe sześć razy. W różnorakich okolicznościach. Możecie się śmiać lub nie, ale jedna z moich śmierci odbyła się w połowie XVII w., kiedy to w Polsce trwał rozkwit manieryzmu...
Mój ostatni zgon, to ten finansowy, którego skutki staram się załatać do dnia dzisiejszego (dlaczego tak się mówi i po co? damn it, gdyby mógł istnieć "dzień wczorajszy" wzięłabym go i naprawiła!), łatam portfel, wiąże koniec z końcem, składam grosz do grosza.
Po tym przydługawym wstępie, powiem Wam o co mi chodzi, po prostu zostało mi już tylko jedno życie, zmarnowałam pozostałe sześć. Ależ to była hulanka! Marnotrawstwo i głupie decyzję. Teraz musze uważać, nie mogę się rozpaść, wszystko trzeszczy pod stopami, więc stąpam ostrożnie, co jak ja umrę?
Obawiam się i lękam, że pomimo lata za oknem, w każdej chwili może przyjść zima. A ja po prostu zamarznę od szarzyzny życia. Zgniję od ponuractwa. Zapiję się melancholią.
Być może robię źle, ba! na pewno. Nie od dziś wiemy, że ostrożności nigdy za wiele. Ale jednocześnie zbyt gruby pancerz oddala mnie od ludzi. Stoję w miejscu, a wszystkie znajomości przesypują się przez palce jak piach. I tak już nie dam rady go pozbierać, oddzielić od syfu. Zmieszał się z innymi sprawami. W cholerę z tym, to już tylko popiół i zgliszcza, na nic sie nie zda.
A gdyby tak... nie zaprzątać sobie głowy trwogami. Przypudrować podbite oczy, zagłuszyć się dźwiękami Beethovena, oderwać stopami od ziemi, ulecieć lekko ponad to wszystko...