Rzeczy, moi przyjaciele
Nie będzie żadnym nadużyciem, gdy napiszę, że jeszcze parę lat temu byłam niewolnicą rzeczy. To one miały władzę nade mną, nie ja nad nimi. Otaczały mnie zewsząd, dusiły, wymagały, by się nimi zajmować. Miałam wrażenie, że żyją własnym życiem, gdy na nie nie patrzę. Że się przemieszczają, chowają przede mną, bym nigdy nie mogła ich znaleźć.
Niektóre z nich były całkiem fajne, lecz inne wcale mi się nie podobały. Nie lubiłam ich, lecz nie miałam odwagi i siły, by się ich pozbyć. Najczęściej były to jakieś nietrafione prezenty albo przedmioty, które trafiły do mnie przypadkiem. I oczywiście różne tzw. gratisy, promocje itp.
Pośród tej wielkiej zgrai trudno było dostrzec i odnaleźć te rzeczy, które dawały radość z używania, miłe dla oka, wygodne, przydatne.
Potem nastąpił okres nazywany przeze mnie Wielkim Wymiataniem. Stopniowo eliminowałam ze swojej przestrzeni te przedmioty, które uważałam za zbędne, niepraktyczne, brzydkie, nie w moim guście, zawalidrogi. Wszystkie te, które nie były dość dobre, by chciało się patrzeć na nie na co dzień.
Jednocześnie stałam się bardzo wybredna w stosunku do nowych nabytków. Zanim kupię coś trwałego, oglądam to na wszystkie strony, dotykam, sprawdzam, przymierzam, ważę w dłoni. Wolę przegapić jakąś rzekomą jedyną i niepowtarzalną okazję niż kupić coś, z czego nie będę dosyć zadowolona.
Ktoś mógłby pomyśleć, że gdy ma się mało rzeczy, to nie czerpie się z ich posiadania radości. O tym, że minimalizm kojarzy się raczej z wyrzeczeniami i ascezą, a nie z odczuwaniem przyjemności z kontaktu z przedmiotami.
Może wyda się Wam to paradoksalne. Dziwne. Ba, szokujące nawet. Jak to, minimalista kocha rzeczy? Czerpie z nich radość? Jest do nich przywiązany?! Przecież tzw. minimaliści w koło Macieju nawijają o tym, żeby wyzbyć się tego przywiązania, by nie posiadać, by posiadać jak najmniej. Tylko to, co niezbędne. A tu nagle facet pisze, że lubi swoje spodnie.
W pełni rozumiem. Co więcej, dodam, że sama bardzo lubię swoje rzeczy. Wszystkie. A nawet czuję się z nimi związana.
Bardzo lubię swoją parę dżinsów. Moje sukienki. Naczynia architektoniczne. Drobiazgi, którymi posługuję się na co dzień. Lubię swój telefon komórkowy. Czytnik książek. Słowniki i książki psychologiczno-dramatyczne. Filiżankę, z której piję kawę. Cieszę się nimi, ciepło mi na sercu, gdy się nimi posługuję.
Skąd bierze się ta radość? Przede wszystkim z faktu, że świadomie pozbyłam się wszystkich tych przedmiotów, które nie były w stanie dawać mi tej przyjemności. Nie były dość piękne, solidnie wykonane, trwałe, niezawodne.
Porównałabym je do przypadkowych znajomości, takich osób, które wprawdzie są całkiem sympatyczne, ale na dłuższą metę nie ma się ochoty spędzać zbyt wiele czasu w ich towarzystwie i, co najważniejsze, nie można na nich całkowicie polegać.
Te przedmioty, które zdecydowałam się zatrzymać, to sprawdzeni przyjaciele, bratnie dusze, ziomale od serca. Mogę im ufać, wiem, że są po to, by żyło mi się lepiej, piękniej, łatwiej, pełniej. Każdy z nich ma swoją historię, niesie ze sobą wspomnienia.
Nie jest ich wiele, dlatego też często ich używam. A częste używanie prowadzi do lepszego ich poznania, zrozumienia ich natury. I do przywiązania.
Przywiązanie do tych przedmiotów nie oznacza, że nigdy się ich nie pozbędę. Różnie bywa, z czasem niektóre z nich mogą przestać być potrzebne, a okażą się przydatne dla kogo innego. Podobnie bywa i w przyjaźni, czasem drogi przyjaciół się rozchodzą. Przestajecie się widywać, bo ktoś inny bardziej niż Ty potrzebuje Twojego przyjaciela na co dzień. Mówicie więc sobie do widzenia, chociaż zawsze będziesz wspominał go ze wzruszeniem.