Sporo kiedyś myślałam o ulepszaniu, porządkowaniu, zarządzaniu sobą i czasem, o silnej woli, o pracy nad sobą, o tym, jak być lepszym, bardziej wydajnym człowiekiem.
Przez te parę ostatnich lat coś jednak się zmieniło. Skończyłam z zarządzaniem. Sobą, czasem, innymi ludźmi, szafą.
Jestem. Jestem, jaka jestem. Niedoskonała, czasem trochę leniwa, czasem szaleńczo pracowita. Bywa, że czas przecieka mi przez palce, gapię się na ptaki albo kwiaty, słucham własnych myśli. Bywa, że pracuję jak maszyna i sama za sobą nie nadążam.
Paradoksalnie, im mniej się wysilam, tym lepiej wszystko mi wychodzi. Czuję się czasem jak płynący strumień, który bez wysiłku znajduje sobie najlepszą drogę wśród kamieni.
To nie jest tak, że nagle odpuściłam, że nie chcę już być lepszym człowiekiem niż jestem dzisiaj, niż byłam wczoraj. Chcę, ależ chcę. I wierzę, jestem głęboko przekonana, że posuwam się na swojej ścieżce do przodu, czasem mniejszymi, czasem większymi krokami. Jedyne, co się zmieniło, to podejście do tego procesu. On nie jest już wymuszony, nie ma na nim już wielkiej odblaskowej etykietki SAMODOSKONALENIE. Co więcej, nie ma już ściśle wyznaczonego kierunku. Idę, idę przed siebie, może lekko w lewo, może bardziej w prawo. Może nawet czasem cofam się o parę kroków, gdy wydaje mi się, że coś przeoczyłam po drodze. Nie mam mapy, ale szczerze mówiąc, nie odczuwam takiej potrzeby. Wystarczy wewnętrzny GPS.
Z czego to wynika? Zatytułowałam ten wpis Efekt uboczny, bo moim zdaniem ta zmiana nastawienia jest skutkiem oczyszczenia przestrzeni, otoczenia, umysłu, serca. Pozbyłam się różnego rodzaju balastu, materialnego i duchowego. I jest mi lekko. Nic nie muszę, wystarczy, że jestem.
Nie liczę rzeczy. Nie liczę myśli. Po co liczyć? Wszystko przecież jest doskonale...