Zastanawia mnie często sens i trafność istnienia instytucji małżeństwa.
"...oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci" - mówią słowa przysięgi, ale czy naprawdę dwoje ludzi odmiennej płci potrafi wytrzymać ze sobą tak długo? Pomimo tego, iż obok siebie mam przykłady mówiące, że można być razem 20, 25, 50 lat i nie pozabijać się nawzajem, to często wątpię w realność tego "pożycia małżeńskiego". Czy związek trwający kilkadziesiąt lat to już tylko przyzwyczajenie, przywiązanie czy jeszcze miłość? Jeśli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek miłości, poza tą do siebie samego. Czy decyzja o rozstaniu jest tchórzostwem, czy może aktem odwagi?
Słowo "rozwód" pojawia się dzisiaj tak często jak "duże latte", "niezła impreza" czy wreszcie "kocham Cię". Właśnie, a'propos "kocham Cię", to czy nie rzucamy słów na wiatr? Nie czynimy zbyt pochopnych wyznań? A potem trzeba wszystko odkręcać, często przy akompaniamencie wyzwisk i krzyku. Nie rzadko trudno nam zapanować nad emocjami i urazy puścić w niepamięć.
Korzystając z okazji przytoczę wypowiedź Jarosława Kreta z najnowszego Elle:
"Bardzo rzadko spotykam pary, które mimo rozstania nadal się tolerują, o przyjaźni nie wspominając. (...) Jeśli coś się kończy, trzeba iść dalej, bo nigdy nie wiadomo, co dobrego jest za zakrętem."
To właśnie, ta wizja barwnej przyszłości jawiącej się "za zakrętem" bywa często motorem napędowym naszych decyzji. Marzenia o lepszym jutrze, bez konieczności martwienia się o losy rodziny. Ale tak naprawdę, nigdzie nie jest dobrze i tak czy siak przyjdzie nam się zmierzyć z niepowodzeniem. Z tą subtelną różnicą, że nie będzie już nikogo, kto wesprze nas w razie klęski.
dziękuję za wytrwałość i wybaczcie literówki, ale baterie w klawiaturze mi padają i muszę się bardzo starać, żeby nie narobić błędów (;