Czuliście kiedyś jakby życie biegło obok was ? Jakby wszystko działo się poza świadomością?. Ogarnia wtedy taka bezradność... Każdy dzień sprowadza się do wykonywania 'czynności' życiowych w sposób mechaniczny. Wstajemy, ogarniamy się, pozniej szkoła/praca, posiłki etc. Wszystko robi się z przymusu, konieczności. Wstajemy, chociaż wcale nie chcemy otwierać oczu, wychodzimy do ludzi, których wcale nie chcemy widzieć. Tak na prawdę to nie wiem co sie ze mną dzieje. Cierpię na ludziowstręt oraz nagminne olewanie wszystkiego. Twierdzę, że nie mam w sobie siły, lecz ja wiem, że ją mam. Wiem to, wiem ze moge dac z siebie 100% wiecej. Tylko po co? Ta jedna myśl mi sie nasówa, gdy tylko otwieram oczy. Po co mam wstać? Po co sie ubierac, iśc do szkoły, spotkać przyjaciół, odżywiać się, symulować skupienie na lekcji, udawać, że się dobrze bawie, że mi wesoło. Przecież ja wcale tego nie chce... Ale tak to już jest. Żyjemy pozorami. Więc od czasu do czasu trzeba przypiąc na twarz ten durnowaty uśmiech i udawać, że jest świetnie, tak na prawdę marząc przez cały czas o powrocie do domu, gdzie nie trzeba nic udawać. I jakoś nie przekonuje mnie argumentacja typu 'robisz to dla samej siebie' albo ' samotnosc to nie koniec swiata' Ale zauważmy, kto te słowa najczesciej mowi. Ludzie, którzy tego nie doświadczają. Łatwo jest dawać dobre rady, zwłaszcza, gdy samemu sie wie, ze to gówno prawda. Ale jest myśl : może moje słowa coś pomogą. Ale są takie momenty kiedy slowa pocieszenia, chocby te najbardziej wyszukane doprowadzaja do szału, wpędzają w jeszcze większy dołek. Czemu slowa 'wszystko bedzie dobrze' przyprawiają mnie o mdłości? Moze dlatego, że słysze je po każdej porażce, potknięciu, co akurat nie jest nieczęstym elementen mojej egzystencji. A tak w ogole to nie wiem po co to piszę, chyba podświadomowie wołam o pomoc ale nie umiem nikogo do siebie dopuścić. Limit zaufania i idącego za nim rozczarowania w tym roku sie wyczerpał, sorry.