Galopując wśród dnia tłoku
Z próbą dotrzymania kroku
Biegniesz łapiąc jej sukienkę
I gdy złapiesz dajesz mękę
W uśmiech, słodkie oczy, usta
Składasz dary dla niej - bóstwa
Ona zimna, skała twarda
Jakby z uczuć jest odarta
Twym uśmiechom się opiera
Laser oczu Twych odpiera
Chłodnym wzrokiem Ciebie gani
Dobrze wiedząc że ją zranisz
Niby dla niej zrzucasz szaty
I nie dajesz się na raty
Pancerz swój przed nią składasz
Drogę z róż jej układasz
Jesteś dla niej cały jeden
Dajesz jej na Ziemi Eden
Ona twarda nie chce ulec
Czuje, że okryje dusze bólem
Od początku rację miała
Gdy mówiła, że się bała
Gdy błagała - 'NIE RAŃ PROSZĘ
Dzielić Tobą się nie znoszę'
Gdy mówiła, tłumaczyła
Nienawiści się uczyła
Serce mu na tacy dała
Mimo tego, że się bała
Raz wieczorem, poszła drogą
Tą, na której zabić mogą
Z trwogą w dłoniach
Serca biciem, półoddechem
Szła w ciemnościach krokiem pewnym
Chcąc się mylić choć w tym jednym
Śmierć przeżyła na tej ścieżce
I gdy serca woła 'jeszcze'
Ona w pięści dłonie ściska
Rozum 'ku*wą' w myślach ciska
Podpowiada 'ja się zemszczę'
No i zabił ją dwukrotnie
Raz, gdy robił wciąż odwrotnie
Dwa - gdy swojej w tym nie widział winy
Kiedy kłamał oczy tej dziewczyny
Morał tej histori krótki
Dziwne miłość miewa skutki
A gdy panna się otwiera
Drobne gesty w całość zbiera
I przekłada na swe myśli
Myśląc, że sen jej się ziści
A on? Ślepiec, głupiec jeden
Gdzie ten obiecany Eden?
Gdzie uczucie? Ta brunetka?
Ona - durna marionetka
Slocha w kącie?
Pięści ściska.
W kąt tą miłość znowu ciska
A dla niego dobra rada
Przy burnetce nie wypada
Kłamać, z inna się spotykać
Głupie błędy jej wytykać
I nie patrzeć na swe czyny
Tylko jej wytykać winy